Kraszewski amoroso

Polska powieść klasyczna znów ma wzięcie. Rekordy popularności biją Sienkiewicz i Prus, a Kraszewski, kiedyś uchodzący za starego nudziarza, plasuje się tuż, tuż za nimi. Podobnie wypada w statystykach popularności książki brajlowskiej, audio- i e-booków, które honorują go znaczną liczbą nagranych tytułów.

Zawsze frapujący
Kraszewski 1863

Polacy znają mistrza, głównie ze szkolarskich opracowań jego biografii. Praktycznie nic nie wiedzą o jego życiu osobistym. Tymczasem, jak się okazuje, było barwne i niemniej sensacyjne niż akcje jego powieści.
Miał 50 lat gdy wkroczył na wyżyny sławy. Był jedną z najbardziej popularnych osobistości Polski pod rozbiorami. Uchodził za tytana pisarskiego rzemiosła. Spod jego pióra (wtedy jeszcze maczanego w kałamarzu) wyszło tysiące tekstów publicystycznych i literackich drukowanych w czasopismach krajowych i zagranicznych, w kilku wydawnictwach, a także w redagowanej przez niego „Gazecie Polskiej”.
Politycznie był centrowcem. W Warszawie szykującej się do powstania styczniowego, mówiono, że jest zbyt „czerwony” dla „białych”, a zbyt „biały” dla „czerwonych”. W tym czasie, władzę w stolicy i w kraju sprawował margrabia Aleksander Wielopolski, naczelnik Rządu Cywilnego Królestwa Polskiego, jego osobisty konkurent na arenie życia publicznego i nie tylko. Plotka głosiła, że obydwaj panowie byli obiektem uwielbienia fascynującej Marii hrabiny Kellerowej. Na szczycie piramidy było tylko jedno miejsce. Literat musiał ustąpić szefowi rządu.
W mieście objętym powstańczą rebelią Kraszewski został uznany za persona non grata. Pożegnał żonę i dzieci. W dziesiątym dniu powstania, po otrzymaniu poufnego nakazu dyplomatycznego, starym emigracyjnym szlakiem przez Śląsk i Wrocław, pojechał do Drezna, stolicy Saksonii, wtedy jeszcze, niezależnej od hohenzollernowskich Prus, które na swoim terytorium okazywały wrogość Polakom i zabiegały o względy petersburskich carów. Jak na ironię losu, w pół roku później wylądował tam także jego rywal – margrabia Wielopolski – ten, którego Jacek Malczewski sportretował jako „Hamleta polskiego”. Liczącego na ugodę z Rosją.

Na drezdeńskiej Starówce
Panu Józefowi nie dłużyła się – trwająca ponad dwie doby – podróż koleją żelazną do Saksonii. Spędzał ją w towarzystwie Marii Benks, młodej aktorki z Warszawy, wielkiej fascynacji pisarza w okresie przed jego pięćdziesiątką i kilka lat później. Po przyjeździe była jego natchnieniem w apartamencie przy Pragerstrasse 16, a w rok potem w kolejnym mieszkaniu przy Augustusstrasse 6, nieopodal placu Zamkowego, pamiętającego Augusta II Mocnego – króla Sasów i Polaków. W 1863 podróżowali do Italii. Plotkowano, że: „Marynia była nerwowa i lubiła się stroić, dlatego przejadła się Kraszewskiemu, wydał więc ją za mąż za jakiegoś artystę z Petersburga.”
Wkrótce prowadzeniem drezdeńskiego domu pisarza zajęła się młoda wdowa Flora Heinitz ze Schneiderów. Z pokojówki, rychło stała się powiernicą wielu osobistych spraw pana Józefa. Ich związek, tak jak alians Goethego i jego Christiany Vulpius okazał się dozgonny. Towarzyszyła mu w najtrudniejszych chwilach życia i nigdy go nie zawiodła – była przy nim nawet wówczas, gdy pod eskortą pruskich żandarmów jako 72-letni schorowany starzec, szedł ulicami Lipska, aby stanąć przed niemieckim Sądem Najwyższym oskarżającym go o szpiegostwo na rzecz Francji. Nie opuszczała go gdy jako przestępca stanu został wtrącony do berlińskiego Moabitu, ani na sali sądowej, gdzie 13 sędziów w czerwonych katowskich togach, w myśl poufnych dyrektyw kanclerza Bismarcka przesłuchiwało światowej sławy „nestora polskich pisarzów”. Proces toczył się przez 7 upalnych dni maja. Śledziło go 3 tysiące obserwatorów i zwykłych gapiów. Miał być nokautującym ciosem wymierzonym Polakom w Niemczech i finałowym akordem kulturkampfu.
Kraszewski robił wrażenie desperata: „„Ten starzec przygarbiony, niewielkiego wzrostu, od starości jeszcze niższy, wyraz jego twarzy zrezygnowany, postacie sędziów pełne poczucia swej siły, drwiące uśmiechy publiczności niemieckiej” – relacjonował sprawozdawca prasowy.

Wśród kochliwych Sasów
O stosunkach damsko-męskich i obyczajowości romantycznych mieszkańców Drezna zwanego „Florencją Północy”, Kraszewski pisał z sympatią: „Miłość objawia się naiwnie, spokojnie, nie wstydząc siebie, trwa często długo i kończy małżeństwem. Prawda jednak wyznać każe, iż małżeństwo zwykle poprzedza pożycie oparte na wzajemnym zaufaniu. Miłość nie przybiera żadnego pozoru namiętności, wygląda na dobrą przyjaźń, na nałóg serca i urządza się gospodarnie a wygodnie.”
Polubił swoich nowych drezdeńskich sąsiadów. Był przekonany, że są inni niż Bawarczycy i Austriacy. W „kartkach z podróży 1958-1964″, chwalił ich życzliwość i ugodowość. „Sasi słyną w Niemczech nawet z uczuciowości, z pewnej łagodności Rodzi je może miłość ładu i spokoju, i pewna flegmatyczność, która by rada wszelkiego niepotrzebnego starcia, zamącić mającego życie, uniknąć.”

W jaskini lwa
Wygląd jego drezdeńskiego gabinetu, vis a vis pałacu legendarnego ministra Brühla, zapamiętała nastoletnia wtedy, Maria Walewska z Przezdzieckich: „Fortepian otwarty i na pulpicie piosnka do słów J. I. Kraszewskiego, którą pewnie autor próbował zagrać; na stalugach krajobraz wołyński niedokończony – dziewczyna niosąca kubeł wody wśród drzew – zdala lekkie wzgórza i kołyszące się żyta. W środku pokoju jedno duże biuro zawalone książkami, gazetami, materjałem do roboty, przy murach szafy z książkami – dwa biurka stojące i na każdym prace rozpoczęte. (…) były tam o ile sobie przypominam korespondencje do Warszawy do tygodnika ilustrowanego „Kłosów”; na drugiem leżały artykuły przeznaczone dla Krakowa, Lwowa i Poznania. Na białych stronnicach, prawie bez żadnych przemazań, były opisane innemi słowy i z innymi szczegółami.”
Przy klawiaturze bądź przed blejtramem na trójnogu, pisarz spędzał co najmniej godzinę każdego dnia. Ceniono go jako znawcę muzyki i sztuk pięknych. Karol Estreicher zafascynowany rozmiarami twórczości nazywał go Feniksem Polskim: „Była to zadziwiająca maszyna piszącej myśli, punktualna, jednostajna, nie potrzebująca nakręcania i naprawy.”

Ucieczka
W grudniu 1863 r., z Drezna pojechał pociągiem do Krakowa. Siedząc w przedziale (jak zwykle: drugiej klasy) stawał się człowiekiem rozmownym, zgoła niepodobnym do tego jakiego spotykano na salonach – cichego, skromnego i małomównego. Twierdził, że sposób bycia podróżujących zależy od tego, w jakiej klasie pociągu wybrali sobie miejsce. Podróżnych dzielił na trzy kategorie: „Na kolejach żelaznych; na których się teraz prawie pół życia spędza; im wyżej siedzisz tem posępniejszy chłód cię otacza, a często tem większe grubiaństwo. W trzeciej klasie spotka cię czasem zbyt rubaszna poufałość, w drugiej niekiedy uprzejma grzeczność; w pierwszej żelazne odrętwienie lub bankierska pycha, która z wyżyn worka napchanego złotem cały świat strąca pod nogi. Im indywiduum należy do wykształceńszego narodu tem pewniej stronić będzie od wszystkich.”
Wtedy przeżył jedną z najbardziej dramatycznych przygód swego życia.
Krótko po północy, jako pasażer nocnego pociągu przybył na pruski posterunek graniczny w Mysłowicach nad Czarną Przemszą. Dalej znajdowało się już terytorium austriackie a opodal zbiegały granice trzech zaborców. W „brudnej i smętnej” poczekalni zdążył wypić kawę, która „wydawała się najmniej obrzydliwą ze wszystkiego, co po takich dziurach znaleźć można”. Nawiązał też znajomość z dwojgiem młodych ludzi Bronisławem i jego siostrą Heleną. Byli tu przejazdem. Okazało się, że znają Kraszewskiego i mają wspólnych znajomych w Krakowie. Wrócił do wagonu i po niedługim czasie znalazł się na austriackiej stacji Szczakowa. Tam, podczas odprawy, komisarz graniczny zabrał Kraszewskiemu paszport. Jego ważność wygasła 4 miesiące wcześniej. Postanowił odstawić pasażera, z powrotem do Mysłowic. Miało to nastąpić dopiero po ponad 20 godzinach. Tymczasem, za jednego guldena, umieszczono Kraszewskiego w pokoju dla podejrzanych podróżników. „Meble były aż nadto wykwintne, stół wspaniale okryty dywanikiem z kutasami i na palec grubo pyłem, łóżko z bielizną od ćwierć roku pewnie nie zmienianą. W kącie nudził się kaflowy piec, haniebnie pęknięty, a na ścianie czarne ślady westchnień jego ognistych narysowały ciemną chmurę. Na stoliczku przy jednym z łóżek widne były ślady pobytu nieco dawnego jakichś nieszczęśliwych podróżnych, może jak ja tu przez komisarza zgwałconych i uwięzionych.”
Spędził tam cały dzień i noc. Myślami wracał do Drezna i „Boskiej komedii” Dantego, którą częściowo już przetłumaczył i otwartą pozostawił na biurku. Około południa dnia następnego, zbliżał się do Mysłowic. W pociągu poznał sympatycznego lekarza z Krakowa, który jechał na spotkanie z Bronisławem i jego siostrą. W dobrym nastroju, odprężony perspektywą rychłego powrotu nad Łabę, wyszedł ponownie na peron stacji Mysłowice.
Tutaj, błyskawicznie otoczyli go pruscy żandarmi, odebrali paszport i skrupulatnie zrewidowali, a po chwili zaprowadzili przed oblicze burmistrza Mysłowic, gburowatego biurokraty, który kategorycznie zażądał aby Kraszewski, poddany cara Wszechrosji, natychmiast wracał na terytorium Królestwa Polskiego. Nie pomogły perswazje a w Kongresówce na autora antyrosyjskich książek i artykułów prasowych czekał stryczek.
Z opresji wybawili go przygodni znajomi i kilku Ślązaków, którzy pomogli Kraszewskiemu w ucieczce. Bryczka z woźnicą czekała na peryferiach miasteczka. Furman był autochtonem. Wyglądał na rzemieślnika. Miał niemieckie nazwisko, ale swobodnie posługiwał się polszczyzną.
Zimowa noc z 3 na 4 grudnia tamtego roku była dla pisarza drogą przez 7 kręgów piekielnych. Późną nocą dojechali do jednego z hoteli dawnego Chorzowa. Po północy zakwaterowali w gliwickim hotelu „Pod złotą gęsią” (przy obecnej ulicy Matejki). To była już trzecia nieprzespana noc. Wreszcie wsiedli do pociągu.
„W Wrocławiu stanęliśmy niedaleko kolei w Hotelu du Nord, skąd wieczorem dostałem się do Zgorzelic i na powrót do Drezna, ale długo, długo, przygoda owa nieszczęsna nie mogła mi wyjść z pamięci” – pisał Kraszewski w swoim pamiętniku.

W tarapatach
Rok 1863 był dla pisarza wyjątkowo trudny. Spadły na niego kłopoty finansowe. Brakowało pieniędzy na utrzymanie żony i córki pozostawionych w warszawskiej willi, nie starczało środków na wspieranie zamężnej córki Konstancji, wraz z rodziną prześladowanej przez władze carskie, musiał łożyć na studia i utrzymanie młodszego syna Franciszka kształcącego się w krakowskiej Alma Mater a potem w Jenie, natomiast z powodu młodszego Janka, studiującego w Belgii i uwikłanego w karcianą aferę Kraszewski został zmuszony do poniesienia ekstra wydatków związanych ze spłatą długów synalka i jego deportacją z Ameryki Południowej, dokąd zbiegł ze swoim kolegą z uczelni, synem chilijskiego konsula. W najtrudniejszych chwilach ratowała Kraszewskiego życzliwość i kasa zaprzyjaźnionego z nim Leopolda Kronenberga.
„O ciężkoż nam tu, ciężko w tych Drażdanach nadłabiańskich!” ubolewał w „Wieczorach drezdeńskich”.
Z miesiąca na miesiąc powiększał jednak swój budżet i odzyskiwał pozycję wśród saksońskiej Polonii. Został skarbnikiem Towarzystwa Dobroczynności gromadzącego kapitały na pomoc uchodźcom z powstania styczniowego. Wspierał je honorariami za wygłaszane odczyty i niektóre publikacje. Był mile widzianym gościem polskich salonów arystokratycznych w Dreźnie. Ich bywalczyni pisała: „cichy, brodaty człowiek”, „w obcowaniu, w mowie, ten człowiek wydawał się, jak gdyby pisał źle zatemperowanym ołówkiem. Umiał czasem patrzeć – i wtedy wzrok jego miał intensywną ogarniającą siłę, chwytając do muzeum pamięci odniesione słowa, wrażenia. Lecz najczęściej spuszczał oczy, jak gdyby się obawiał, że ktoś do jego źrenic zaglądnie i myśl jego odczyta.”
Jego rówieśnik, wspomniany Kronenberg, napisał o nim: „Wzrostu mniej niż średniego, nieco przygarbiony, z dużymi faworytami, które często ujmował w dłonie i głaskał.”

Łabędzi śpiew
Na jego niepozorną posturę zwróciła też uwagę, o 40 lat od niego młodsza i ostatnia z jego wielbicielek, wiedeńska dziennikarka Christine von Thaler pisząca pod nazwiskiem Christa del Negro. Po raz pierwszy zobaczyła pisarza w loży teatralnej: „uderzająco małego wzrostu pan, pochylony, w głębokich ukłonach. Włosy rzadkie, siwa gęsta broda zmierzwiona. Ruchy kanciaste i niezgrabne. Usiadł przy mnie. I dopiero w tej chwili uświadomiłam sobie obecność znakomitego człowieka: Czoło wysokie i jasne, zwierciadło wielkich myśli; brwi silne i krzaczaste, jak gdyby cieniem mające osłonić niżej tkwiące oczy, aby nie zniknęły pod na wpół przymkniętymi powiekami; nos ładny i wydatny, usta uduchowione i znamiennie młodzieńcze.”
Tej powabnej, dowcipnej i błyskotliwej brunetki, srebrnowłosemu mistrzowi pióra zazdrościli wszyscy koledzy bez względu na wiek, nację i pozycję na zboczach Parnasu. W jego towarzystwie występowała na światowych spotkaniach Międzynarodowego Stowarzyszenia Literackiego, którego Kraszewski był honorowym prezesem. Po latach poświęciła mu jeden z rozdziałów swego pamiętnika. Kochała go szczerze i z wzajemnością. „Stawało się dla mnie jasne, że w sercu jego rozpaliło się głębokie uczucie ku mnie. Stałam się ostatnią miłością tego tęskniącego za uczuciem poety, kroczącego przez życie samotnie, który zaznał wielkich doczesnych zaszczytów, ale nie zaznał miłości kobiecego serca.”
On sekrety tego romansu odsłonił w opowiadaniu „Bez serca” i miał o nim nieco inne wyobrażenie.

Udostępnij

Zachęcamy do zapisania się do Newslettera

Przeczytaj również