Malarstwo ze snu

Malarstwo ze snu

Rozmowa z Krzysztofem Kosowskim, artystą-malarzem

– Umawialiśmy się na szczerą rozmowę, więc zapytam na początek – jak utraciłeś ręce?
– Miałem wypadek jako dziewięcioletni chłopak. Jesienią 1972 roku wszedłem na słup wysokiego napięcia. Lubiłem się wspinać – wiadukty, drzewa, wszystko co było wyżej. Tego jednak dnia wszedłem trochę za wysoko – porażenie prądem, amputacja jednej ręki, potem drugiej, trochę mi też przysmażyło plecy. Potem była rehabilitacja, terapia. Tam poznałem różne możliwości, także malowanie ustami. Najbardziej pomogła mi nieżyjąca już pani profesor Wanda Szuman z Torunia, która przyjechała kiedyś do Jabłonowa, gdzie mieszkałem i pokazała mi różne rzeczy. Przywiozła mi komplet pisaków i materiały, w których mogłem sobie poczytać o różnych artystach z niepełnosprawnością. Zrobiło to na mnie wrażenie. Postanowiłem próbować. Zacząłem od narysowania serii dinozaurów, interesowałem się wtedy tymi prehistorycznymi zwierzętami, czytałem Szklarskiego i przygody jego bohatera też były dla mnie inspiracją. Tak się to powoli zaczęło.

– Miałeś 9 lat i świat ci się wywrócił…
– Ja sobie wtedy nawet nie uświadamiałem do końca, że utrata rąk to jest proces nieodwracalny, w tym wieku myślisz, że jesteś jak jaszczurka, jeszcze ci wszystko odrośnie. Śni ci się, że masz ręce, że się wspinasz i wszystko jest w porządku. Z czasem widzisz, że to nie tak. Że nie zostaniesz już policjantem, wojskowym, strażakiem – tak jak marzyłeś. Poważne myślenie o malowaniu było dla mnie wtedy jeszcze kompletną abstrakcją, nawet nie wiedziałem, że są takie zawody jak malarz czy rzeźbiarz.

– Nie miałeś momentu załamania?
– Nie, wtedy nie. Młodość jest taka, że się nie dręczymy, rzeczywistość nie wydaje nam się prawdziwa, raczej widzimy ją jako coś na kształt pogranicza pomiędzy jawą a snem. Przynajmniej ja tak to odbierałem. Ciągle mi się wydawało, że może się coś zmieni, przetransformuje, nastąpi jakaś metamorfoza. W miarę dorastania zaczynamy sobie zdawać sprawę, że czas biegnie jednak linearnie; są procesy nieodwracalne, ręce mi już nie urosną.

– Jak sobie dawałeś radę w szkole? Przecież nawet pisać nie mogłeś.
– Wtedy zacząłem pisać za pomocą ust, zaczynałem malować a raczej gryzmolić.

– A później, jak sobie radziłeś w miarę dorastania? Problemów przecież przybywa?
– Z każdym dniem. Życie polega na ich rozwiązywaniu.

– Miałeś program na życie?
– Miałem ale to były trochę fantazje. Cechą mojego umysłu jest to, że wszystko odbiera bardzo plastycznie, to znaczy nie rozróżniałem dobrze jawy od snu. Ta granica zaciera mi się do tej pory. Jeżeli ktoś ma – tak jak ja – bardzo dynamiczne, kolorowe sny, to trudno mu tę granicę odnaleźć. Oczywiście teraz już wiem gdzie jawa, gdzie sen. Nie jestem typem fantasty, stąpam twardo po ziem, ale trochę jak Indianin czuję, że sny są bardzo istotne. Są integralną częścią człowieka. W stechnicyzowanym świecie współczesnym gubimy tę drugą sferę człowieka, tę irracjonalną. Dusza, przeczucia, wszystko co poza racjonalnym postrzeganiem, to druga połowa człowieka. Te dwie połówki doskonale świat sklejają. Oczywiście musimy umiejętnie balansować, utrzymywać równowagę. Nie możemy popaść w jedną skrajność, bo znajdziemy się w szpitalu psychiatrycznym. W drugą też nie, bo stajemy się twardymi realistami, życie staje się jednowymiarowe. Dopiero dopuszczenie obu sfer powoduje, że życie staje się bogatsze. Już nie dręczymy się śmiercią, chorobami, bo wiemy, że to w pewnym sensie jest przypadkowe, a życie jest inne – wielowymiarowe, jesteśmy jak wielowarstwowy hologram.

– Mając naście i więcej lat próbuje się życia towarzyskiego, zaczynają się znajomości z kobietami…
– Myślę, że nie miałem z tym większych problemów. Wszystko odbywało się normalnie, tak jak u większości mężczyzn.

– Masz udane, szczęśliwe życie rodzinne.
– Pierwsze małżeństwo było niezbyt udane; to drugie – tak. Jak widzisz, trzy córki, najmłodsza Tosia, ma już dziś 9 dni. Patrząc z tej strony – nie narzekam.

– Rzuca się w oczy twój świetny kontakt ze starszą córką.
– Z młodszą też, ale co innego jedenastolatka a co innego szesnastolatka. Z tą starszą mogę już iść na piwo, bo nie jestem poprawny politycznie i uważam, że jak się ma 16 lat, to piwa można się napić. To też moja cecha; wszystko co krępuje ludzi a zwłaszcza wymagania i przepisy unijne, zabierające indywidualizm – od razu mnie odrzucają. Pod tym względem jestem trochę anarchistą.

– Z perspektywy lat – czy uważasz, że artystą trzeba się urodzić, czy też można się nim po prostu stać?
– Mogę się wypowiedzieć tylko w swoim imieniu. Pewnie można się takim urodzić, jak Mozart, talent od dziecka. U mnie tego nie było. W szkole malowałem może lepiej niż inne dzieci, ale u nas to cecha rodzinna. Nigdy jednak jako dziecko nie marzyłem o tym. Nie pochodzę z rodziny artystycznej, niczego nie kultywowałem. Talent został wzbudzony, zaktywizowany pod wpływem konieczności. Jestem artystą oszlifowanym przez czas. To tak jak z ojcostwem – jeden jest od razu wspaniałym ojcem, inny musi dopiero nauczyć się nim być, sytuacja go zmusi.

– Z czego wypływa twoje malarstwo?
– Z tego, o czym wspominałem. Ze snów. Także z przeczytanych książek, baśni, które zawsze lubiłem. Świat baśniowo-bajkowy zawsze mnie pociągał. Inni postrzegając zwyczajnie, malują portrety, martwe natury, pejzaże. Ja postrzegam inaczej. To rodzaj snu na jawie, jakiejś wizji. Nad tym trzeba panować. Mój umysł ciągle przetwarza, taka jego cecha.

– Słyszałem, że jesteś w stanie utrzymywać się ze swego malarstwa?
– To prawda. Zamówienia wyprzedzają moje możliwości, to się rzadko zdarza. Rozmawiam z koleżankami czy kolegami i oni tego nie mają. Dla mnie aż taki popyt na moje obrazy nie jest dobry, bo jak przychodzi do wystawy, to nie mam co na nią dać. To przykre, muszę nie przyjmować zamówień. Ceny nie chcę podnosić, bo wiem jak ciężko jest ludziom żyć. Niektórzy mówią, że jestem za tani, ale ja nie mam sumienia, w Polsce, cenić się od kilku tysięcy w górę, choć i tak zdarza mi się sprzedawać.

– Nie masz wykształcenia plastycznego. Uważasz, że jest konieczne dla bycia artystą-malarzem?
– Studiowałem parę lat historię Sztuki, ale nie ukończyłem. Trochę żałuję, trochę nie. W dni parzyste żałuję, w nieparzyste nie, a w niedzielę wypoczywam. Niektórzy zwracają uwagę na mój warsztat, zastosowane techniki. Prawdę mówiąc, ja nawet nie wszystkie z nich umiem nazwać. Oczywiście wiem co to laserunek i inne bajery, choć ludzie po szkole plastycznej na pewno wiedzą więcej. Dużo można odkryć patrząc jak ludzie malowali dawniej; przyglądam się średniowieczu, renesansowi, impresjonistom. Czytam biografie malarzy, trochę teorii. Próbuję odkrywać tok myślenia mistrzów, poszerzać swoją technikę. Dawniej po prostu się u kogoś terminowało, rozgraniczenie na zawodowców i amatorów nie było tak silne. Ten podział jest trochę dziwny, nieprawdziwy. Państwo daje ci uprawnienia, cenzus i jesteś wtedy artystą. Za komuny jako amator nawet materiałów w sklepie plastycznym nie mogłeś kupić. To śmieszne. Wszystko przecież weryfikuje rynek, odbiorca. W przeszłości twórca fresku, obrazu, rzeźby albo dostawał zlecenie, miał mecenasa, albo nie. Tak jest też teraz. Ktoś może mieć papierek, być uznawanym za profesjonalistę a nie sprzeda niczego. Tak to jest.

Rozmawiał: Marek Ciszak

Udostępnij

Zachęcamy do zapisania się do Newslettera

Przeczytaj również