Arkadiusz Skrzypiński: Moja przygoda życia trwa

W maju ubiegłego roku Arkadiusz Skrzypiński po raz ostatni wystąpił w kolarskiej reprezentacji Polski. To koniec pewnej epoki w historii kadry, ale 44-letni szczecinianin nie zrezygnował z uprawiania sportu. Powrócił do wioślarstwa, a w styczniu zdobył w Pradze brązowy medal podczas Halowych Mistrzostw Europy w wiosłowaniu na ergometrach.

W 2005 r. po raz pierwszy skorzystał z roweru ręcznego. 3 lata później został dostrzeżony przez słynny Team Sopur i kariera nabrała rozpędu. Jako handbiker wywalczył medale Mistrzostw Świata UCI: złoty w Baie-Comeau (Kanada, 2010 r.), srebrny w Roskilde (Dania, 2011 r.) oraz brązowy w Greenville (USA, 2014 r.). W kolekcji zabrakło krążka z Letnich Igrzysk Paraolimpijskich, w których wziął udział 2 razy.

Obecnie jest też wiceprezesem zarządu KSI Start Szczecin. Do tego klubu trafił ćwierć wieku temu jako dziennikarz radiowy. Miał przygotować materiał o sportowcach, a wkrótce sam zaczął trenować.

Nasze Sprawy: Rok temu uczestniczył Pan w zawodach Pucharu Świata we Włoszech. Celem była walka o udział we wrześniowych Mistrzostwach Świata. Słabszy występ okazał się ostatnim w kolarskiej reprezentacji kraju. Jak można ocenić zamknięcie tego rozdziału?

Arkadiusz Skrzypiński: Pożegnanie z kadrą kolarską stało się faktem. Pomimo zapowiedzi trenera, nie zostałem powołany na przedsezonowe zgrupowania na Majorce. Zamiast trenować na asfalcie, ćwiczyłem na trenażerze w domu, a formę miałem zademonstrować na początku sezonu. Jadąc do Włoch wiedziałem, że jestem bez szans na pierwszą piątkę, aby zakwalifikować się na Mistrzostwa Świata. Szkoda, nie tak to powinno wyglądać, ale mówimy już o historii. Można powiedzieć, że razem z trenerem Tomaszem Bartosikiem stworzyliśmy kadrę Polski i skończyliśmy z nożami w plecach. Do reprezentacji kolarskiej mam zamknięte drzwi. Wróciłem do wioślarstwa.

NS: W styczniu br. w Pradze zdobył Pan brązowy medal podczas Halowych Mistrzostw Europy w wiosłowaniu na ergometrach. Jak wpłynie to na dalsze plany startowe?

AS: Przeszedłem na wiosła, ale jestem realistą. Nie liczę na to, że osiągnę nie wiadomo jakie sukcesy na wodzie. W Pradze udało się zdobyć medal, tak bym to ujął. Tu mówimy o ergometrze, gdzie liczy się siła, siła i jeszcze raz siła. W łodzi do tego jest potrzebna jeszcze technika. Jedni bardzo mocno uderzają w wodę, a inni praktycznie płyną jakby nie płynęli i są szybsi. Obserwowałem to np. podczas ubiegłorocznych Mistrzostw Świata w austriackim Linzu. Trzeba więc połączyć jedno z drugim. Lata na ergometrze nie przekładają się na wodę, zbyt mało wypływałem. Cudów więc nie oczekuję, podchodzę do tego zdrowo i spokojnie. Zobaczymy, co będzie. Cały ubiegły rok moją rolą było pomaganie wioślarskiej czwórce jako sternik. Podczas Mistrzostw Świata przeszedłem medyczną klasyfikację i mam już prawo startować na jedynce.

NS: Po raz pierwszy z wioślarstwem zetknął się Pan wiele lat temu. Jak do tego doszło?

AS: W 2005 r. wsiadłem w handbike i niemal w tym samym czasie poprosiłem doktora Krzysztofa Krupeckiego o pomoc w treningu. Posadził mnie na łódź, zanim jeszcze powstały w Szczecinie sekcja i narodowa kadra wioślarska. Jak ostatnio wspominał, prawdopodobnie byłem pierwszym niepełnosprawnym wioślarzem w Polsce. Z czasem pojechałem do Londynu na badania. Niestety, okazało się, że klasyfikacja medyczna jest dla mnie niekorzystna. Nie mogłem pływać sam, musiałbym startować w dwójce. Stwierdziłem, że nie będę przeszkadzał Jolancie Majce i jej – jak się później okazało – mężowi, bo musiałbym wtedy zastąpić go na tej łodzi. Uznałem, że wioślarstwo będzie tylko uzupełnieniem treningu. Miałem ergometr na strychu i z niego korzystałem. Wtedy byłem skupiony przede wszystkim na kolarstwie.

NS: Największe sukcesy w kolarstwie osiągnął Pan po dołączeniu do Teamu Sopur. Co zadecydowało o angażu?

AS: Najpierw na starty wydałem wszystkie swoje pieniądze. Miałem indywidualnego sponsora, więc mogłem rywalizować nie tylko w kraju. Na pierwsze zawody zagraniczne wybrałem się do Czech. Modliłem się, żeby nie przyjechać na ostatnim miejscu, a byłem na podium. Potem zaczęły się wyjazdy do Niemiec czy Holandii. Wolałem tam pojechać, wydać pieniądze i przegrać, ale czegoś się nauczyć i rozwijać. I to sprawiło, że później zostałem dostrzeżony przez najlepszą drużynę świata której siedziba główna jest w Niemczech. Propozycja od Teamu Sopur, późniejszego Teamu Sunrise, to było coś wielkiego. W tej ekipie byłem pierwszym zawodnikiem z Europy Środkowo-Wschodniej.

NS: Jak wyglądał początek współpracy?

AS: Latem 2008 r. pojechałem do Kolonii, tam przeszedłem testy medyczne i kontrolę antydopingu. Po Bożym Narodzeniu poleciałem z nimi na Wyspy Kanaryjskie. Tam sesja foto, Nowy Rok, pierwszy trening, a już 2 stycznia pierwszy poważny wypadek na zjeździe. Powstał szpital „polowy” z „doktorami” Errol i Patrick. Następnego dnia wszyscy byli gotowi na trening już w kaskach, co nie było wtedy jeszcze normą podczas takich jazd. A ja zamiast dogorywać w łóżku, to obolały, zawinięty w Second Skin [„cielisty” opatrunek – przyp. red.], pokazałem się na treningu w drugiej koszulce teamu, skoro pierwsza nie przeżyła wypadku. Rower przygotował nasz mechanik Ralf Trentinaglia – mój najprawdziwszy do dzisiaj przyjaciel.

NS: Team szybko zapowiedział, że w ciągu dwóch lat zostanie Pan medalistą Mistrzostw Świata. I rzeczywiście tak się stało w sierpniu 2010 r. w Baie-Comeau w Kanadzie. Jakie wspomnienia wywołuje wywalczone wówczas złoto?

AS: Byłem przekonany, że przez 2 lata będę zawodnikiem, który pomoże innym wygrywać. A już podczas pierwszego Team Meetingu zespołu na Kanarach usłyszałem, że jeżeli będę gotowy triumfować, to oni mi pomogą. W sezonie, w którym zdobyłem tęczową koszulkę, nie brakowało mi fantazji. Kanadyjczycy przylecieli do Hiszpanii jako obserwatorzy na zawody Pucharu Świata. Chcieli przyjrzeć się tego typu imprezom, za kilka miesięcy mieli zorganizować Mistrzostwa Świata UCI. To byli fajni, przyjacielscy ludzie i wspólnie biliśmy brawo zawodnikom, którzy znaleźli się na podium. Dla zwycięzcy zagrano hymn. Wtedy ich zapytałem, czy mają Mazurka Dąbrowskiego, bo będzie im potrzebny. Czułem, że jestem na to gotów. Zawsze dobrze jeździłem w drugiej części sezonu, czyli na przełomie sierpnia i września, kiedy najczęściej odbywały się najważniejsze imprezy. Już w Kanadzie, przed samym wyścigiem podszedł do mnie mój przyjaciel, trener reprezentacji Francji i powiedział: „Słuchaj, Arek, dzisiaj jest twój dzień, wygrasz”.

NS: Sprawa złotego medalu rozstrzygnęła się na ostatnich metrach wyścigu. Jakie emocje temu towarzyszyły?

AS: Francuz Joel Jeannot był wtedy ogromną gwiazdą w tym sporcie. Wiedziałem, że jeżeli dojadę z nim do mety, to muszę wygrać. Na finałowej kresce przegrał ze mną o grubość opony. Wtedy pojechałem chyba najlepszy wyścig w życiu, nie popełniłem żadnego błędu. Ktoś nakręcił telefonem, jak przekraczam linię mety i zaczynam się drzeć. To jest to prawdziwe szczęście, kiedy ta cała energia wychodzi i potem to już normalnie łzy się leją. Wiadomo, że mój ówczesny wynik jest niczym w porównaniu do dzisiejszych czasów, bo sport się rozwija. Ale wtedy byłem najlepszy na świecie, tego nikt mi nie zabierze. Tęczowa koszulka wisi oprawiona na ścianie i nie mam się czego wstydzić. Jestem dumny z tego osiągnięcia. Rok później, na kolejnych Mistrzostwach Świata UCI, znów był fotofinisz, centymetr różnicy między nami na mecie. Wygrał Joel, więc w sumie wyglądało to bardzo sprawiedliwie.

NS: W kolekcji zabrakło medalu z Letnich Igrzysk Paraolimpijskich. To spore rozczarowanie dla Pana?

AS: Wiadomo, że bardzo bym chciał go zdobyć. Miałem dwie bardzo duże szanse, ale najwyraźniej ten medal nie jest mi pisany. W 2012 r. pojechałem do Londynu jako jeden z głównych faworytów. Po zawodach [5. miejsce w wyścigu ze startu wspólnego, 8. miejsce w „czasówce’ – przyp. red.] była we mnie wielka złość, a z czasem te emocje zeszły. Tak musiało najwyraźniej być. W Rio w 2016 r. specjalnie nie stawiano na mnie. Ale miałem najlepszy sprzęt, fizycznie również byłem gotowy na medal. Jednak na starcie pojawił się problem techniczny z korbą i nie miałem szans na sukces [10. miejsce w wyścigu ze startu wspólnego, wcześniej 8. w „czasówce” – przyp. red.].

NS: Dlaczego nie pojechał Pan na Letnie Igrzyska Paraolimpijskie w Pekinie w 2008 roku?

AS: Dobre pytanie. Byłem jednym z najlepszych na świecie. Achilles International na gali w Nowym Jorku wybrał mnie sportowcem roku. Wygrywałem imprezę za imprezą, ale z perspektywy czasu już wiem, że nie miało to żadnego znaczenia. Kadra handbike’rów jako taka jeszcze nie istniała. Najbliżej naszych władz związkowych miały tandemy. Wtedy usłyszałem, że spokojnie, jeszcze dużo czasu. No i zostałem w domu. Chłopcy, którzy pojechali na tandemach, wykonali plan, ponieważ powrócili z medalami. Nie dostałem swojej szansy, więc przestałem już wierzyć, że wezmę udział w Igrzyskach Paraolimpijskich. Ale sytuacja się zmieniła, przede wszystkim pomogło to mistrzostwo świata w 2010 r.

NS: Planuje Pan jeszcze starty na trasach kolarskich?

AS: Wszystko zależy teraz od kadry wioślarskiej. Teraz są obostrzenia, ale standardowo jest naprawdę sporo wyjazdów i zgrupowań. Nie mogę więc tak sobie teraz znikać i pojechać na coś innego. Jeżeli termin będzie odpowiedni, to oczywiście przyjadę na imprezy kolarskie, bo lubię się ścigać i jest fajnie. Nie ze wszystkimi się kochamy, jak to między ludźmi, ale mam tam niejednego przyjaciela, z którym z chęcią się spotkam. Z roweru nie zrezygnowałem. Dzień w dzień jeżdżę i traktuję to jako spalacz tłuszczu, dbanie o kondycję fizyczną. Nie wyobrażam sobie przestać uprawiać sportu, w którym muszę się zmęczyć.

NS: Trwa stopniowe „odmrażanie” sportu. Pan łączy trenowanie z funkcją wiceprezesa zarządu KSI Start Szczecin. Jakie plany na dalszą część sezonu ma klub? Będzie w tym roku kolejna edycja Winter Polish Open?

AS: Ta impreza pływacka to jest nasz numer 1. Ale na czerwiec mieliśmy zaplanowane lekkoatletyczne Grand Prix, które chcieliśmy od przyszłego roku organizować już w wersji międzynarodowej. Te zawody miały odbyć się tydzień po Paralekkoatletycznych Mistrzostwach Europy. Liczyliśmy, że trochę ekip przyjedzie wtedy z Bydgoszczy do Szczecina. Na razie przesuwamy ją w czasie. Teraz ciężko sobie wyobrazić, żeby wpuszczono jednocześnie tyle osób na obiekty. Chcę się mylić, ale boję się, że nie uda nam się zorganizować żadnej imprezy, którą mieliśmy w tegorocznym kalendarzu. Problemy grożą wszystkim klubom. Jeżeli środki PFRON zostaną przesunięte przede wszystkim na likwidację skutków kryzysu, to pewnie będzie znacznie trudniej o pieniądze na działalność. To może oznaczać walkę o przetrwanie. Wierzę jednak w nasz szczeciński zespół ludzi. Miasto jest wyjątkowe, możemy liczyć na pomoc.

NS: Do Startu przyszedł Pan w 1995 r., żeby przygotować materiał dla Radia Szczecin. Skąd pomysł na dziennikarstwo?

AS: Kiedyś do oglądania zagranicznych telewizji potrzebna była antena satelitarna. Mój ojciec kupił taką wielką i obrotową. Mieliśmy mnóstwo kanałów, mogłem oglądać sport z całego świata. Jako chłopak byłem zakochany w piłce nożnej. Kończąc liceum przeszedłem przez eliminacje na współpracowników do Radia Szczecin. Trafiłem do redakcji sportowej i zajmowałem się światową piłką nożną. Teraz w dobie Internetu można obejrzeć wszystko, ale w latach 90. było ciężko nawet o mecze ligi angielskiej albo Copa America. Oglądałem to, miałem regularnie wejścia w Radiu Szczecin. Naprawdę dużo wiedziałem jak na tamte czasy. I kiedyś Cezary Gurjew, czyli mój ówczesny szef, wysłał mnie do Startu, żebym przygotował materiał o zawodnikach.

NS: Dlaczego postawił Pan wtedy na Start? 

AS: To była dla mnie nowość. Do tamtego dnia znałem tylko dwie osoby z niepełnosprawnościami. Nie miałem pojęcia, że istnieje u nas taki klub. Jak już przyszedłem, tak zostałem. Młody byłem, trafiałem do wszystkich sekcji, poznawałem ludzi. Zacząłem od strzelectwa sportowego. Przez 10 lat jeździłem na wózku sportowym, ale moja niepełnosprawność nie pozwalała mi do końca rozwinąć skrzydeł. Nie jestem w stanie zgiąć kompletnie nóg w kolanach, czyli nie mogę uzyskać porządnej aerodynamicznej pozycji. Nigdy więc nie miałem szansy, żeby być numerem 1 na wózku. I przełom nastąpił w Zamościu, gdzie na parkingu przejechałem się na handbike’u. To była konstrukcja Lecha Jabłońskiego z Poznania, który wykonał ją u siebie w garażu. Natychmiast mi się to spodobało i wiedziałem, że chcę to robić. Tylko musiałem znaleźć profesjonalny sprzęt.

NS: W jaki sposób Pan go zdobył?

AS: Wiedziałem, że można mieć karbonowy handbike. Ale nie miałem pojęcia, kto takie robi. I kiedyś przypadkowo zobaczyłem w sieci zdjęcie takiego roweru i trafiłem do producenta. To była polska firma Carbonbike, dziś jedna z największych tego typu na świecie. Zrobiłem u nich sprzęt i pojechałem na nim na zagraniczne imprezy. Wtedy zobaczyli mnie Szwajcarzy i zapytali, kto to produkuje. No i później zainwestowali w firmę, która z czasem bardzo się rozwinęła. Myślę, że na swój sposób mam duży udział w rozwoju tego sportu na świecie. Bardzo duży procent ram to są te karbonowe konstrukcje robione u nas.

NS: Brał Pan pod uwagę odejście ze sportu po zakończeniu startów w reprezentacji kolarskiej?

AS: Sport jako taki w dalszym ciągu kocham, nie nudzi mnie, tylko zmieniłem dyscyplinę. Wciąż lubię się porządnie zmęczyć na treningu, więc pod tym względem wiosła są idealnym rozwiązaniem. No i mogę komuś pomóc, a lubię pomagać. Ponadto mamy w Szczecinie wielką bazę, trzon kadry, fantastyczny zespół ludzi, którzy nad tym pracują, koordynują i to po prostu działa. Sport to naprawdę fajna przygoda, polecam każdemu. Trzeba coś robić i wierzyć w to, ale nie iść na łatwiznę. Znam zawodników, którzy talentu nie mają. Jednak są bardzo pracowici i tytaniczną pracą potrafili osiągać naprawdę przyzwoite wyniki, docierać do kadry i zdobywać medale. Jeżeli się bardzo wierzy i chce, to jest szansa na osiągnięcie sukcesu. Moja przygoda życia trwa.

Zobacz galerię…

Marcin Gazda, fot. archiwum A. Skrzypińskiego

Data publikacji: 20.05.2020 r.

Udostępnij

Zachęcamy do zapisania się do Newslettera

Przeczytaj również