Ze statuetką championa w kategorii Sport Bez Barier podczas 89. Gali Mistrzów Sportu
6 stycznia w Warszawie odbyła się Gala Mistrzów Sportu. W jej trakcie został rozstrzygnięty 89. Plebiscyt „Przeglądu Sportowego” na Najlepszego Sportowca Polski 2023 Roku. Triumfowała Iga Świątek przed Bartoszem Zmarzlikiem i Aleksandrem Śliwką. W kategorii Sport Bez Barier zwyciężył Witold Skupień. Nominowani byli również Kinga Dróżdż oraz Kamil Otowski.
34-latek ma za sobą najlepszy sezon w swojej dotychczasowej karierze. W styczniu 2023 r. w Östersundzie (Szwecja) zdobył 2 medale podczas MŚ w paranarciarstwie biegowym i parabiathlonie. Wówczas okazał się najlepszy w biegu na 18 km techniką klasyczną i zajął drugie miejsce w biegu na 10 km techniką dowolną. Niespełna rok wcześniej, po swoich trzecich Zimowych Igrzyskach Paraolimpijskich, myślał o zakończeniu startów. Do Pekinu poleciał z zamiarem stanięcia na podium. Jednak różne czynniki sprawiły, że tego celu nie osiągnął.
Jako jedenastolatek uległ wypadkowi, w wyniku którego stracił prawe przedramię i częściowo lewą dłoń. Po hospitalizacji postawił na piłkę nożną. W 2006 r. w telewizji obejrzał materiał dotyczący sukcesów Katarzyny Rogowiec i zapragnął biegać na nartach. Wtedy nie znalazł odpowiedniego klubu dla siebie. 5 lat później postanowił zrobić prawo jazdy. Trafił do szkoły nauki jazdy w Nowym Sączu, gdzie spotkał byłego paraolimpijczyka – Mariana Damiana. Dzięki temu temat narciarstwa biegowego nabrał rozpędu.
W 2014 r. zadebiutował na Zimowych Igrzyskach Paraolimpijskich w Soczi. 4 lata później wziął udział w takiej imprezie w Pjongczangu, gdzie jego najlepszym wynikiem było piąte miejsce. W międzyczasie cieszył się ze swojego pierwszego medalu MŚ. Teraz zapowiada, że chce dotrwać do Igrzysk w 2026 r. w Mediolanie i Cortinie d’Ampezzo.
Nasze Sprawy: Rano – trening, wieczorem – Gala Mistrzów Sportu i nagroda w kategorii Sport bez barier. Jak ten dzień wyglądał z Pana perspektywy?
Witold Skupień: To był okres z dosyć ważnymi i intensywnymi treningami. Organizm ma przyzwyczajać się do nadchodzących zawodów. 24 stycznia zaczniemy rywalizację w Pucharze Świata we Włoszech. Tam przewidziane są 4 starty w 5 dni. Trener nie chciał za bardzo puścić mnie na Galę. Ale powiedziałem, że pojadę, bo to też promocja naszego sportu. Musiałem więc dotrzeć z Zakopanego do Warszawy, co zajęło ponad 5 godzin. Przyznam, że byłem trochę zaskoczony rozstrzygnięciem. Myślałem, że Kamil Otowski wygra za swoje 2 złote medale Mistrzostw Świata w Parapływaniu. Dla mnie ta nagroda jest fajnym podsumowaniem dwunastu lat kariery. Kiedy wróciłem na zgrupowanie, mnóstwo ludzi mi gratulowało. Dokończyłem obóz i czekam na starty.
NS: Rozmawialiśmy zaraz po Zimowych Igrzyskach Paraolimpijskich w Pekinie w 2022 roku. Wtedy miałem wrażenie, że bliżej Panu jest do decyzji o zakończeniu kariery niż do kontynuowania startów. Co zatem sprawiło, że narty nie poszły w odstawkę?
WS: Byłem niezadowolony. Mówiłem, że to już koniec kariery, bo też nie jestem młody. Splot różnych wydarzeń sprawił, że w Pekinie osiągnąłem takie, a nie inne wyniki [najlepszy rezultat: 5. miejsce w biegu na 20 km stylem klasycznym – przyp. red.]. Do tamtego sezonu byłem naprawdę świetnie przygotowany, o czym świadczy wicemistrzostwo świata w Lillehammer [w styczniu 2022 r. w biegu techniką klasyczną na 12,5 km – przyp. red.]. Przed wyjazdem do Chin zachorowałem, a na miejscu mieliśmy od samego początku problem z nartami. Trener wręcz spał w pomieszczeniu serwisowym, żeby coś wymyślić, ale nie znaleźliśmy żadnego fajnego rozwiązania. Męczyłem się w biegu na 20 km, a przez to inaczej stawiałem stopy. Skarpetka się podwinęła i miałem rozwalonego całego palca. Do brązowego medalisty straciłem tylko minutę czy półtorej. Po sezonie odpocząłem dłużej. Przemyślałem pewne sprawy. Porozmawiałem z trenerem i żoną. Namówili mnie, żebym spróbował. Bo w końcu musi się poukładać idealnie. A jeśli nie idealnie, to przynajmniej normalnie, bez nieprzewidzianych sytuacji. No i udało się to zrobić w 2023 r.
NS: W styczniu ubiegłego roku w Östersundzie (Szwecja) odbyły się Mistrzostwa Świata. Z nich przywiózł Pan 2 medale – złoty i srebrny. Co było kluczem do tego sukcesu?
WS: Nasz sport jest specyficzny, a ja czuję się bardzo dobrym zawodnikiem. W sześciu czy siedmiu sezonach przynajmniej raz stawałem na podium w zawodach Pucharu Świata lub na Mistrzostwach Świata. W międzyczasie miałem też sezon, w którym 4 razy byłem czwarty. Zawsze jestem pewny siebie i przynajmniej w stylu klasycznym potrafię powalczyć. Na wyjazd do Szwecji udało nam się idealnie z trenerem wstrzelić z formą. Na miejscu panowały przez tydzień niezmienne warunki śniegowe. To ułatwiało wszystkim wybór nart czy ich smarowania. Dzięki temu byliśmy w stanie dogonić mocniejsze od nas ekipy pod względem serwisowym. My tworzyliśmy skromny team, byłem z trenerem oraz fizjoterapeutką.
NS: Jak wspomina Pan zwycięstwo na tych zawodach w biegu na 18 km techniką klasyczną?
WS: Jak powtarza nasz trener, mało kto wierzy, ale narty w sporcie zimowym to ponad 50 proc. sukcesu. Sam się o tym przekonałem w Szwecji. To zwycięstwo, dające tytuł mistrza świata, przyszło z dużą łatwością w moim odczuciu. Mam na myśli sam bieg. Ten złoty medal był dla mnie taki „lajtowy”, bo to jest mój dystans, mój konik i jeszcze miałem świetne narty. Dodatkowo tylko jeden rywal był w wysokiej formie w tym czasie, więc kontrolowałem go. Zdołałem mu uciec i wygrałem. Zagrano „Mazurka Dąbrowskiego”, co było dla mnie niesamowitym przeżyciem.
NS: A jakie znaczenie ma dla Pana srebrny medal zdobyty w biegu na 10 km techniką dowolną?
WS: W tym przypadku walczyłem o wszystko, zwłaszcza że styl łyżwowy mniej mi leży. Ale to też jest potwierdzeniem tego, że na MŚ byłem w świetnej formie. Na ostatnim, decydującym podbiegu, jeszcze resztkami sił zebrałem się i zaskoczyłem rywala. Natomiast Francuz, jak to się mówi w naszym żargonie, wyszedł tam już na rękawach. Ten podbieg sprawił, że udało mi się wydrzeć srebrny medal. Z niego nawet bardziej się cieszyłem niż z mistrzostwa świata. To było potwierdzenie, że wszystko nam wyszło perfekcyjnie na tych zawodach.
NS: W lutym 2023 r. został Pan wyróżniony Złotą Odznaką Honorową Województwa Małopolskiego – Krzyżem Małopolski. Jak przebiegło spotkanie z marszałkiem Witoldem Kozłowskim?
WS: Bardzo się ucieszyłem z tego wyróżnienia, bo Odznaka dużo znaczy. Niezwykle miło wspominam spotkanie w Krakowie. Do tej pory nigdzie nie zostałem ugoszczony w taki sposób. Jeśli ktoś ważny wręcza nagrodę, to zazwyczaj jest to krótka uroczystość, bo musi on wracać do innych obowiązków. Natomiast Pan marszałek Witold Kozłowski zorganizował dłuższe spotkanie. Usiadł i chciał się dowiedzieć, z czym mamy największe problemy. Oprócz mnie przyjechał jeszcze Michał Gołaś z przewodnikiem Kacprem Walasem. Rozmawialiśmy godzinkę, a Pan marszałek od razu zareagował pozytywnie, przesunął termin składania wniosków o stypendia w urzędzie marszałkowskim.
NS: Jakie problemy Pan wskazał w trakcie tej rozmowy?
WS: Przede wszystkim chcielibyśmy, żeby było o nas jak najwięcej słychać, bo jest problem z naborem. Biegam na nartach już 12 lat i nie ma tylu zawodników,ilu w innych krajach, a dzieci z niepełnosprawnościami jest bardzo dużo. Należy więc sporo mówić na ten temat. Na pewno trzeba też przeznaczać coraz więcej pieniędzy na nasz sport, żeby był jeszcze bardziej na równi ze sportem pełnosprawnych. Ja przeżyłem bardzo biedne czasy. Latem 2012 r. mieliśmy 2 zgrupowania, a teraz trenujemy co miesiąc, nawet po kilkanaście dni. Czasy dla sportu paralimpijskiego są bardzo dobre, ale mogą być jeszcze lepsze, zwłaszcza dla przyszłych pokoleń.
NS: W 2001 r., jako jedenastolatek, uległ Pan wypadkowi. Porażenie prądem doprowadziło do amputacji w obrębie prawego przedramienia i części lewej dłoni. Jak wyglądała nauka codziennych czynności po hospitalizacji? Jakich wskazówek udzielili rodzice?
WS: Po wyjściu ze szpitala przekonali mnie, że sam się muszę nauczyć różnych czynności. Zwłaszcza że u nas na wiosce nie było przebacz. Tata od razu zrobił jakiś długopis z drutów, do mojej dłuższej ręki. Musiałem nauczyć się pisać, bo byłem praworęczny. To samo z jedzeniem łyżką czy wiązaniem butów. Trzeba było sobie radzić, nie oszczędzano mnie za bardzo. Chociaż nie miałem pewnych obowiązków domowych takich jak brat np. sprzątania czy koszenia ogrodu. Skupiłem się na graniu w piłkę, wychodzeniu z kolegami i więcej czasu spędzałem przy komputerze.
NS: Pojawił się też sport. Co zadecydowało o postawieniu na ścieżkę piłkarską?
WS: Kiedy wyszedłem ze szpitala, miałem niesprawne ręce i sprawne nogi. Zacząłem więc grać w piłkę. Przed wypadkiem tego nie lubiłem. Wolałem się wspinać, biegać czy robić różne inne rzeczy. Coraz lepiej mi szło. Dostałem zaproszenie na treningi do sąsiedniej wsi i zacząłem rywalizować o miejsce w składzie. U siebie w Kluszkowcach spędziłem kilka sezonów w Zaporze. Występowałem w grupach młodzieżowych. Później był jeszcze Lubań Maniowy. Kiedyś ktoś powiedział, że nie wystarczy 2 razy w tygodniu pokopać na bramkę i pojechać na mecz, bo trzeba też mieć kondycję. Zacząłem więc biegać po okolicznych wioskach, żeby dobrze prezentować się na boiskach. Później to też mi pomogło w narciarstwie.
NS: Tematem narciarstwa zainteresował się Pan w 2006 r. Jednak wtedy poszukiwania klubu zakończyły się fiaskiem. Sytuacja zmieniła się dzięki chęci zdobycia prawa jazdy. Jak do tego doszło?
WS: W 2006 r. obejrzałem w „Wiadomościach” krótki materiał o Kasi Rogowiec. Pokazano, jak ona biegnie i zdobywa medal na Igrzyskach w Turynie. I dostrzegłem, że nie ma rąk. Tak jak ja, choć amputacje miała troszeczkę większe. Powiedziałem „Wow i jeszcze tak szybko biega na nartach”. Wtedy nie przypuszczałem, że kiedyś będziemy razem trenować. Zacząłem szukać w Internecie jakiegoś klubu, ale nic nie znalazłem. I temat na jakiś czas został zamknięty. Po liceum poszedłem do pracy. Wiadomo, trzeba zarabiać pieniążki. Byłem związany z firmą ubezpieczeniową i biurem podróży. A jak to przy ubezpieczeniach, trzeba czasami dojeżdżać do klienta. Postanowiłem więc zrobić prawo jazdy. Dowiedziałem się, że w Nowym Sączu jest odpowiednia szkoła nauki jazdy [możliwość korzystania z auta z automatyczną skrzynią biegów – przyp. red.]. Pojechałem tam z Nowego Targu. Zobaczyłem, że pan, który mnie przyjmuje, nie ma dłoni.
NS: To był Marian Damian, medalista Zimowych Igrzysk Paraolimpijskich w 1992 r.
WS: Popatrzył na mnie i powiedział, że działa tu sekcja biegaczy narciarskich i że stąd jest Kasia Rogowiec. Od razu w moim oku pojawił się błysk. On skontaktował mnie z Panem Staszkiem Ślęzakiem, teraz już świętej pamięci. Ten trener, kiedy mnie zobaczył, stwierdził: „Będziesz biegał na nartach. Jesteś chudy, wysoki. A jeszcze jak w piłkę grasz, to szybko Ci pójdzie”. Wkrótce pojechałem do Zakopanego. Wtedy dostałem od niego jakieś buty do biegówek, a nawet jeszcze nie miałem nart. Chyba chciał, żebym się nie zniechęcił.
NS: W styczniu 2012 r., czyli kilka miesięcy po tym spotkaniu, pojechał Pan na zgrupowanie. Co wydarzyło się wtedy w Jakuszycach?
WS: Dotarłem tam w zastępstwie za jedną z dziewczyn, która była chora. Wówczas poznałem Kamila Rośka, który wtedy był już doświadczonym zawodnikiem. Zaczęliśmy się od razu dogadywać. Bardzo mnie motywował. Podkreślał, że widzi we mnie potencjał. Razem zaczęliśmy trenować. Dużo mi pomagał, nawet swoim kosztem, zostawał dłużej przy mnie. I to zaczęło przynosić efekty.
NS: A jak wspomina Pan pierwsze treningi?
WS: To był okres, w którym mniej grałem w piłkę, bo już miałem prawie 23 lata. Było więcej biurowej pracy, więc troszeczkę mi się przytyło. Ważyłem chyba ponad 90 kg, a tu jeszcze ktoś mi coś dziwnego na nogi zakłada i każe iść w kopnym śniegu. Na pierwszych treningach miałem problemy z tym, żeby ustać na tych biegówkach. Od razu uczyłem się stylu łyżwowego, bo klasyczny jest bardziej naturalny, podobny do chodzenia. Jeśli nie spadłem na tył, to się podpierałem na moich rękach. Na Polanie Jakuszyckiej znajdowała się taka lampa. Było do niej może 200 metrów od miejsca, w którym zapinałem narty. Pokonanie tego dystansu zajmowało mi pół godziny. Teraz byłoby to może 15 sekund i to takim „lajtowym” biegnięciem. Trafiłem na bardzo brzydką pogodę. Cieszę się, że się nie zniechęciłem, bo naprawdę było ciężko.
NS: W 2014 r. w Pałacu Prezydenckim odebrał Pan nominację do kadry na Igrzyska w Soczi. Początkowo było w niej podane imię Wojciech. Jak do tego doszło?
WS: Była taka sytuacja, ale dowiedziałem się o niej później. W ostatniej chwili udało się zmienić i było imię Witold. Generalnie nic się nie stało, ale pomylili mnie ze skoczkiem narciarskim z Zakopanego [czterokrotny mistrz Polski, olimpijczyk z Lillehammer, Nagano i Salt Lake City – przyp. red.]. Ludzie dość często zwracają się do mnie – Wojtek. Jestem już przyzwyczajony do tego i nie stanowi to dla mnie problemu. Gdybym wtedy otrzymał nominację na Wojciecha, to pewnie tylko uśmiechnąłbym się i tyle. Jeśli nie pojechałbym do Soczi, a było kilka innych osób ubiegających się o to miejsce, to moja kariera mogłaby się potoczyć inaczej. Możliwe, że teraz nie rozmawialibyśmy.
NS: Jak Pan wspomina start w Soczi? W okresie przygotowań nie zabrakło problemów – rozcięty łuk brwiowy na zawodach Pucharu Świata, a później złamany obojczyk.
WS: Do dzisiaj to są moje ulubione Igrzyska. Wtedy dowiedziałem się, ile pracy mnie czeka. Powiedziałem sobie, że będę chciał wrócić na taką imprezę i zacząłem ostro trenować, żeby tak się stało. Z Kamilem [Rośkiem – przyp. red.] zdobyliśmy szóste miejsce, co było zaskakującym wynikiem na nasz poziom. Byłem zadowolony z tego występu. Na pewno te sytuacje sprzed Igrzysk utrudniły przygotowania. Ale nie wiem, czy byłbym w stanie powalczyć o coś więcej. Taki wtedy był mój poziom, dopiero raczkowałem. Nawet patrząc na wyniki w Pucharze Świata sprzed tych incydentów, moje miejsca były bardzo podobne.
NS: W 2015 r. odbyły się MŚ w Cable (USA). Dlaczego zajęte wówczas dwunaste miejsce 20 km w stylu dowolnym uznaje Pan za przełomowe?
WS: To był bardzo dobry bieg pod względem technicznym. Po prostu nie przeszkadzałem nartom, dałem się im ponieść. Zacząłem łapać luz na nich, a to jest bardzo ważne. Dwunaste to niby słabe miejsce, ale dla mnie okazało się przełomowe. Wtedy nie czułem się cudownie, forma nie była najlepsza, a i tak pukałem do czołowej dziesiątki. Wiedziałem, że jeśli już do niej wejdę, to na pewno nie odpuszczę i będę coraz wyżej.
NS: 2 lata później odbyły się MŚ w Finsterau (Niemcy). Z nich przywiózł Pan srebrny medal wywalczony w sprincie.
WS: Tak, choć wcześniej nigdy nie stanąłem na podium zawodów Pucharu Świata. Czułem bardzo dużą pewność siebie, bo idealnie trafiliśmy z nartami. Też przez kilka dni warunki się nie zmieniały. Startowaliśmy grupa po grupie, więc ówczesny trener Jan Ziemianin bał się, że nie zdąży na mój półfinał. Chciał mnie dopingować na trasie. Powiedziałem mu, że na pewno będę w finale, nie ma innej opcji. I że nie musi nawet iść. I tak było, a w walce o medale udało się zdobyć wicemistrzostwo świata. Tego na pewno nie zapomnę do końca życia. To dało pozytywnego kopa. Wtedy już myślałem, że na następnych Igrzyskach będzie cudownie.
NS: Ale w Pjongczangu w 2018 r. tak nie było. Dlaczego?
WS: Miałem niezłe szanse. Bardzo mocno byłem nastawiony na 20 km łyżwą. Z perspektywy czasu twierdzę, że trzeba było się skupić na tych dystansach klasycznych. Ale też powalczyłem. Nie można powiedzieć, że to była wielka klapa, bo tam zająłem piąte, szóste i siódme miejsce. Na pewno to rozczarowanie, bo chciałem medalu. Ale widocznie tak miało być.
NS: W okresie letnim trenuje Pan na rowerze i zdobywa medale MP w Parakolarstwie Szosowym. Skąd pomysł na taką formę przygotowań do zimowych startów?
WS: Mamy 4 miesiące zimy, a wydolność musimy budować w ciągu roku. Wcześniej skupiałem bardziej na bieganiu po górach. W pewnym momencie padła propozycja, żebym spróbował jazdy na rowerze. Pojechałem na trening z dobrymi kolarzami i okazałem się lepszy od nich. Wystartowałem w MP i od razu udało mi się zdobyć złoty medal w swojej kategorii. Z trenerem zauważyliśmy, że przy bieganiu w górach rozwija się mięśnie przydatne do stylu klasycznego. Natomiast przy jeździe na rowerze – do stylu łyżwowego. Zacząłem więc kręcić coraz więcej kilometrów. Ponadto w moim wieku trzeba szukać nowych bodźców treningowych. Zwłaszcza kiedy człowiek chce się rozwijać.
NS: W tym sezonie nie będzie ani MŚ, ani Igrzysk. Jakie więc cele sobie Pan wyznacza?
WS: Będę próbował dojechać do Włoch, gdzie w 2026 r. zostaną zorganizowane Igrzyska. Teraz więc chcę dobrze pokazywać się w biegach na 10 km czy 20 km stylem klasycznym, bo to jest mój konik. Jeżeli pojawi się szansa, to powalczę o Puchar Świata, bo mamy pojechać na wszystkie imprezy tego cyklu. Chciałbym zdobyć Kryształową Kulę, ale zobaczymy, jak to ostatecznie wyjdzie.
Rozmawiał: Marcin Gazda, fot. z archiwum rozmówcy, Bartłomiej Zborowski / PKPar
Data publikacji: 23.01.2024 r