„Wykluczenie komunikacyjne” – największy problem niepełnosprawnych z terenów wiejskich

„Wykluczenie komunikacyjne” – największy problem niepełnosprawnych z terenów wiejskich

Piszę tego maila w emocjach. Nie mam zwyczaju się żalić, ale skoro my niepełnosprawni jesteśmy „na tapecie” dołożę i ja swoje pięć groszy.

Jestem osobą niepełnosprawną od urodzenia, poruszam się o kulach od ok 12 lat. Aby nadal tak było potrzebuję systematycznej rehabilitacji. I tu większość czytających pomyśli, że kolejki, trzeba pieniędzy, co za straszni lekarze że każą tyle czekać itp….

Otóż nie. Mój cykl rehabilitacji wygląda tak: raz w roku jestem w sanatorium na 3 lub 4 tygodnie. Nie wybieram miejsca terminu i czasu i dlatego udaje mi się raz w roku. Nie grymaszę, że mam mieć plazmę, białe ręczniczki i środek sezonu letniego, bo ciepło. Już trzy razy wysłali mnie w marcu. Zabiegi wszędzie takie same a potrzebuję o każdej porze roku. Kolejna rehabilitacja to turnus z Powiatowego Centrum Pomocy Rodzinie, ewentualnie jeden prywatny wyjazd za 1400 zł. Tak są takie turnusy gdzie rehabilitacja jest super. Obiekt przystosowany, ale warunki skromne, dlatego jest taniej. Samemu się sprząta w pokoju, w łazience i wyrzuca śmieci. To też jest dobra nauka samodzielnego życia. Fakt, że jestem o kulach nie znaczy, że ktoś musi mnie wyręczać. Ludzie na wózku też sobie radzą. Nie jest to łatwe. O jednej kuli nie jestem w stanie iść, muszę mieć dwie, więc musiałam opracować technikę przyjścia do pokoju z kulą i z mopem, żeby umyć sobie podłogę . Potem wróciłam na taras zostawiłam mop do suszenia a zabrałam sobie kulę. Dałam radę i miałam dwa tygodnie rehabilitacji po 5 zabiegów dziennie – to najważniejsze.

Jak czytam, że ktoś na wózku musi jechać na turnus za 3-5 tys. to mnie trafia. Ja za takie pieniądze pojadę na 4 tygodnie nie na 2.

Trzecim etapem jest oddział rehabilitacji. Zawsze jestem tam najmłodsza, a mam już prawie 40 lat. To gdzie są ci młodzi potrzebujący rehabilitacji ja się pytam? Nie ma ich w sanatorium, na turnusach czy w szpitalu.

Sanatorium i szpital zawsze koliduje mi ze zdalną pracą zawodową, ponieważ muszę brać zwolnienie lekarskie. Staram się wykorzystywać też urlop, ale z racji krótkich umów często mi go brakuje.

Raz w roku mam też rehabilitację dojazdową do przychodni. Tylko raz… Nie dlatego, że kolejki. Powodem jest fakt, że mieszkam na wsi – a tu nie ma autobusów, którymi można by na nią dojechać. O przystosowanym nie marzę… Nie ma żadnego.

Dlatego uważam, że niepełnosprawni mieszkający w mieście z dostępem do komunikacji nie wykorzystują dostępnych możliwości.

Mieszkam pomiędzy dwoma małymi miasteczkami. Do każdego z nich na rehabilitację mam 17 km. Gdybym mieszkała w jednym z nich, nie brałabym zwolnień lekarskich na sanatorium czy szpital. W każdym są średnio 2-3 przychodnie czyli korzystając z obu miast można 4, a nawet 6 razy w roku jeździć na ćwiczenia do przychodni, prowadząc przy tym aktywne życie zawodowe i społeczne i być w pełni aktywnym, wydajnym pracownikiem. Tyle się mówi o aktywizacji zawodowej osób niepełnosprawnych. Żal mi, że mam w dokumentach pracy coroczne zwolnienie lekarskie i naprawdę mam świadomość zmniejszonej wydajności jako pracownika przez te wyjazdy.

Ktoś powie: …ale ci się należy, bo jesteś niepełnosprawna. A ja wam mówię – nie! Nie jestem żadna niepełnosprawna, trochę ślepa i kulawa i tyle. Mogę się rehabilitować, mogę pracować na 100 proc. a potrzebuję do tego jednej rzeczy – autobusu.

To nieprawda, że 500 zł, o które walczą w Sejmie bardzo zmieni życie. Może trochę. Sto razy bardziej ułatwiłby mi je autobus. Ja jeszcze chowam dumę do kieszeni, piszę prośby o dojazd do zmotoryzowanych znajomych na portalu społecznościowym. Są na wsi starsi ludzie, którzy tego nie robią, płaczą w sklepach, nie leczą się. Dodatkowe 500 zł da nam pieniądze na leki, kropelkę dołoży do sprzętu, choć jeśli producenci podniosą ceny i tak już drogich rzeczy – realnie nam to nie pomoże.

Upominam się o siebie i o wszystkie osoby zamknięte na wsi. Jest nas trochę. W proteście mówi się tylko o pieniądzach i o kolejkach – bzdury. Ja na wizytę u neurologa czekam 2 tygodnie, u okulisty też, u ortopedy miesiąc. Mówię tu o wizytach na Narodowy Fundusz Zdrowia i o rehabilitacji też przez NFZ finansowanej.

Nikt nie wspomina nawet, że istnieją miejsca z „komunikacyjnymi białymi plamami”, a kiedy mieszkaniec stolicy czeka godzinę na przystosowany autobus, jest artykuł na całą stronę.

Dopiero teraz od 2018 roku zacznę cykliczną, tygodniową nową  terapię nierefundowaną przez NFZ ,ale żeby były efekty muszę je podtrzymywać zwykłą dojazdową rehabilitacją. Ona jest, ale my – mieszkańcy wsi nie mamy jak z niej korzystać.

Jeśli czytam o kimś, kto może wyjść z domu i ma autobus, a nie miał rehabilitacji przez rok, to mi go nie szkoda. Nie miał, bo nie wpisał się do przychodni na początku roku, obudził się po czasie. Nie dlatego, że jej nie było. Skoro w moich małych miasteczkach jest, to w dużym tym bardziej.

Lekarzy mam wspaniałych, rehabilitantki zaangażowane w pracę, sympatyczne. Do systematycznej rehabilitacji brakuje transportu. Ten należy się dzieciom i uczestnikom terapii zajęciowej. Pracującej osobie niepełnosprawej – już nie.

Brawo za protest, wreszcie zaczyna się mówić o potrzebach osób niepełnosprawnych. Mam świadomość, że pomoże on tylko tym, którzy i tak mają już dobrze, ale nie korzystają ze wszystkich możliwości. Niepełnosprawni mieszkańcy wsi i tak zostaną na lodzie.

Zupełnie inaczej wygląda świat osób ciężko niepełnosprawnych, leżących.

Pisząc ten artykuł i nakreślając swoją sytuację, miałam na myśli osoby niepełnosprawne, które jednak są w stanie wyjść z domu. Nie chcę nikogo urazić. Przedstawiam fakty na podstawie swojego życia.

Pozdrawiam z nadzieją na zwrócenie uwagi na brak komunikacji i dostępności na terenach wiejskich.

Marta Świć

Powyższa korespondencja trafiła na naszą redakcyjną skrzynkę 27 maja, a więc jeszcze w trakcie trwania protestu w Sejmie. Porusza ważną kwestię radykalnie utrudniającą osobom z niepełnosprawnościami z terenów wiejskich dostęp do rehabilitacji.

Poza niewielkimi poprawkami redakcyjnym zachowano pisownię oryginału.

Potwierdzeniem obserwacji i wniosków Autorki jest artykuł, który ukazał się w Kurierze PAP 30 maja, przytaczamy go w całości.

Publiczna komunikacja autobusowa poza dużymi miastami jest na skraju upadku

Do 20 proc. polskich wsi nie dociera jakikolwiek transport publiczny, a do wielu pozostałych nie więcej niż 2 autobusy dziennie – alarmują organizacje pozarządowe.

W Polsce transport publiczny poza dużymi miastami, szczególnie tam, gdzie nie dociera kolej, a także na terenach wiejskich, przeżywa głęboki kryzys. Z dawnej sieci PKS zlikwidowano już połowę tras. Od 2004 r. liczba kursów komunikacji publicznej spadła tam o 40 proc. O tyle samo od tego czasu zmniejszyło się średnie napełnienie autobusów. Od 1993 r. pozamiejski transport autobusowy stracił 75 proc. pasażerów. Takie zatrważające statystyki przekazują organizatorzy kampanii obywatelskiej #MyPasażerowie – Ratujmy transport w regionach. Prowadzą ją: Fundacja Pro Kolej, Instytut Spraw Obywatelskich, Klub Jagielloński i Fundacja Nowe Spojrzenie. Do ich apelu w tej sprawie przyłączył się także Kongres Ruchów Miejskich.

Organizatorzy kampanii dużo mówią także o samorządach. Twierdząc, że ponad 60 proc. gmin w ogóle nie zajmuje się transportem publicznym, 50 proc. skontrolowanych przez NIK samorządów nie badało i nie analizowało potrzeb przewozowych w tym zakresie, a gminy, w których nie istnieje organizowana przez samorząd komunikacja publiczna, zamieszkuje 13,8 mln osób. „Jeżeli nie posiadają własnego samochodu, a w ich miejscowości nie ma przystanku kolejowego, to skazani są na łaskę lub niełaskę przewoźników autobusowych” – czytamy w materiałach, dotyczących akcji. „0 proc. pewności dojazdu, częstotliwości, standardu i bezpieczeństwa gwarantuje obecny system transportu autobusowego w regionach”.

Problem „wykluczenia komunikacyjnego” poza dużymi miastami pogłębia nieustająca likwidacja kolejnych połączeń autobusowych. W praktyce oznacza to, że mieszkańcy wielu miejscowości, nie posiadający własnego auta czy prawa jazdy, mają ogromne problemy z dojeżdżaniem do pracy, do lekarza, do szkoły. Wielu rodziców jest skazanych na codzienne dowożenie swych dzieci do szkół średnich. 

– Wybierając szkołę średnią, uczniowie z terenów wiejskich sugerują się często nie jej poziomem czy profilem, ale tym, czy da się do niej dojechać transportem publicznym lub czy rodzice będą mogli ich do niej dowozić – mówi Bartosz Jakubowski z Klubu Jagiellońskiego. 

Jakub Majewski z Fundacji Pro-Kolej wskazuje, że ten problem dotyczy, choć w mniejszym stopniu, także miejscowości, do których docierają tory kolejowe. Jako przykład przytacza Karpacz, który ma linię kolejową, ale mimo to od kilkunastu lat pociągi pasażerskie do niego nie jeżdżą (ta linia wymaga remontu). 
Organizatorzy kampanii postulują przede wszystkim likwidację tzw. białych plam transportowych, czyli miejsc, do których nie dociera żaden transport publiczny. Chcą, by: 
• zdefiniować minimalne standardy gwarantowane wszystkim obywatelom,
• porzucić mit o samofinansowaniu się komunikacji autobusowej (transportu publicznego nie da się finansować z samych wpływów z biletów),
• sięgnąć po oszczędności, jakie przynosi konkurencyjny wybór przewoźnika (przetargi na obsługę linii i połączeń zamiast monopolu samorządowego przewoźnika mogą obniżyć koszty o 30 proc. – tak było w Niemczech),
• zlikwidować nadużycia towarzyszące refundacji ulg ustawowych (chodzi m.in. o wyłudzanie ulg na podstawie fikcyjnych biletów),
• przekazać część z rosnących przychodów podatkowych samorządom – jako podstawę systemu finansowania transportu publicznego,
• wskazać szczebel samorządu odpowiedzialny za organizację transportu autobusowego i wyposażyć w narzędzia do realizacji tej misji,
• uprościć system ulg i ujednolicić go dla komunikacji autobusowej i kolejowej.

Organizatorzy akcji domagają się, by te postulaty zostały uwzględnione w przygotowywanej przez rząd od dłuższego czasu nowelizacji ustawy o publicznym transporcie zbiorowym. Przestrzegając, że dalsze przedłużanie się prac nad tą ustawą może doprowadzić do tego, że „nie będzie już czego ratować”.

– To już nie tylko regres – mówi Bartosz Jakubowski z Klubu Jagiellońskiego. – Komunikacja autobusowa poza miastami jest na skraju upadku. Jeśli teraz nic z tym nie zrobimy, niebawem sytuacja stanie się nieporównanie gorsza niż obecnie: publiczny transport autobusowy zostanie nam tylko w miastach.
Więcej informacji pod linkami:

https://lepszytransport.pl/manifest-pasazera/#manifest-pasazera

https://lepszytransport.pl/blog/publiczny-transport-zbiorowy-w-polsce-studium-upadku/

Źródło: www.kurier.pap.pl, fot.lepszytransport.pl

Data publikacji: 01.06.2018 r.

Udostępnij

Zachęcamy do zapisania się do Newslettera

Przeczytaj również