Kiedyś sen, dzisiaj rzeczywistość. Piękne ukoronowanie 10-letniej pracy Lucyny Kornobys
- 16.01.2020
World Para Athletics Grand Prix Bydgoszcz 2018
4 stycznia w Warszawie została zorganizowana Gala Mistrzów Sportu „Przeglądu Sportowego”. Punktem kulminacyjnym imprezy było ogłoszenie wyników 85. Plebiscytu na Najlepszego Sportowca Polski 2019 Roku. Z prestiżowego tytułu cieszył się żużlowiec Bartosz Zmarzlik. Czempiona w kategorii Sportowiec Bez Barier odebrała Lucyna Kornobys.
W listopadzie ub. r. reprezentacja Polski zdobyła 15 medali podczas Paralekkoatletycznych Mistrzostw Świata w Dubaju. Dwa z nich wywalczyła Lucyna Kornobys, która w trakcie przygotowań do imprezy zmagała się z kontuzją łokcia. Najpierw sięgnęła po brąz w rzucie oszczepem, a później – po złoto w pchnięciu kulą. Oprócz 41-latki ze Startu Wrocław, nominowane w tej kategorii były Karolina Kucharczyk (lekka atletyka) i Oliwia Jabłońska (pływanie).
NS: – Co dla Pani oznacza tytuł Sportowca Bez Barier?
Lucyna Kornobys: – Cieszę się, że zdobyłam statuetkę, bo to jest ogromny wysiłek. Na całą Polskę tylko jeden sportowiec z niepełnosprawnością wygrywa w tej kategorii. Dla mnie to naprawdę duże osiągnięcie i ukoronowanie ciężkiej dziesięcioletniej pracy, również w bólu i łzach. Warto było się tak męczyć, pokonywać słabości. Zdobycie statuetki to spełnienie jednego z marzeń. Kiedyś, chyba po Rio de Janeiro [Letnie Igrzyska Paraolimpijskie w 2016 r. – przyp. red.] miałam sen, że stoję i ją odbieram. Długo nie mogłam w to uwierzyć. Nawet będąc już na scenie, nie docierało to do mnie.
NS: – Statuetkę wręczył Tomasz Majewski, były kulomiot. Jakie emocje towarzyszyły Pani wtedy?
LK: – Kiedy wyczytano moje nazwisko, to serducho bardzo mocno waliło. To były olbrzymie emocje. Nie umiem opisać, jakie są wtedy wrażenia. Na pewno nie pamiętałam, co mówiłam. A Tomek Majewski to mój idol. Odtwarzałam wiele filmików, które były udostępniane np. na YouTube. Próbowałam powtarzać ćwiczenia, które jestem w stanie wykonać. Kiedy zaczynałam przygodę z lekką atletyką, to marzyłam, żeby z nim się spotkać. Gdy już do tego doszło, podczas jednego ze zgrupowań w Wiśle, to nie mogłam zrobić zdjęcia. Uśmialiśmy się, bo ręce tak mi się trzęsły, że nie byłam w stanie utrzymać telefonu. Później spotykaliśmy się na zawodach czy różnych uroczystościach.
NS: – I kiedyś nawet spróbował pchnąć kulą z siedziska.
LK: – Tak, pchnął chyba tylko pół metra dalej od Janusza Rokickiego [trzykrotny wicemistrz paraolimpijski – przyp. red.]. To też pokazuje, że nasze pchnięcia nie są tak łatwe jak się wydaje. Wiadomo, że gdyby poćwiczył, to wyniki byłyby dużo lepsze. Ważne, że doświadczył tego na własnej skórze. Ale powiedział, że nigdy więcej nie usiądzie na takim siedzisku.
NS: – W trakcie przygotowań do MŚ w Dubaju zmagała się Pani z kontuzją ręki. Co było najtrudniejsze w tym okresie?
LK: – Bardzo mi zależało, żeby dobrze wypaść podczas MŚ. Ta impreza dawała bowiem kwalifikacje na Letnie Igrzyska Paraolimpijskie w Tokio w 2020 r. Sezon trwał dłużej, należało więc utrzymać wysoką formę w końcówce roku. To nie było łatwe, ale cieszę się, że mi się udało. A przez 5 miesięcy borykałam się z kontuzją łokcia. Był taki okres, w lipcu i sierpniu, że prawą ręką nie miałam siły podnieść kubka z kawą. Bo każde napięcie mięśni powodowało dodatkowy ból. Po prostu ręka była tak przeciążona. Musiałam dać jej odpocząć, a to nie było takie proste.
NS: – Jak problemy ze zdrowiem wpłynęły na Pani cele startowe?
LK: – O ile rywalizacji w kuli się nie obawiałam, tak w oszczepie nie zakładałam miejsca na podium. Pamiętam, że na ostatnim zgrupowaniu w Bydgoszczy rozmawiałam na ten temat z głównym trenerem kadry Zbyszkiem Lewkowiczem. Powiedziałam, że absolutnie nie zdobędę medalu. Wiedziałam przecież, że wystartuję z grupą wyższą, czyli ciut sprawniejszą ode mnie. W niej zawodniczki rzucają po 18-20 metrów, a ja ledwo – 16. Wtedy podkreślałam, że jeśli uda się wskoczyć na czwarte miejsce, to będę mega szczęśliwa.
NS: – Jednak rywalizację zakończyła Pani na trzecim miejscu z wynikiem 16,99 m. Kiedy uwierzyła Pani w zdobycie brązowego medalu?
LK: – Dwa dni przed startem w oszczepie oglądałam trening Chinki, która później sięgnęła po złoto. Jej rzuty były takie piękne, po 20-23 metry. Natomiast na zawodach miała 3 rzuty spalone. Nie wiem, czy jej stan zdrowia nagle się pogorszył, czy to kwestia samopoczucia, ale rzucała wyraźnie słabiej. Byłam w szoku, że jej najlepszy wynik to 19,33 m. Później Marokanka nie pokazała nic szczególnego, uzyskała ponad 15 metrów. Z kolei Niemka, która osiągała przeszło 18 m, też rzuciła 15 m. Uznałam, że jeśli uda mi się zrobić swoje, czyli przekroczyć 16 m, to być może wskoczę na podium. Przed rozpoczęciem rywalizacji pożyczyłam klej od Kasi Piekart, bo miałam wrażenie, że sznurowanie do oszczepu wyślizguje mi się z ręki z powodu dużej wilgotności. Zdecydowałam się na takie rozwiązanie po raz pierwszy i bardzo fajnie się sprawdziło.
NS: – Jak wspomina Pani rywalizację tego dnia?
LK: – Pierwszy rzut i… rekord świata, ale nawet nie mogłam dojrzeć wyniku. Przy takim słońcu trudno było coś dostrzec, a jeszcze tablica była ustawiona pod kątem. Zapytałam trenera i usłyszałam, że jest 17 m i rekord świata. Wiedziałam, że wskoczyłam na podium i wykonałam plan na maksimum. Przy pierwszym rzucie coś tam w ręce strzyknęło, więc nie chciałam jej nadwyrężać. Wiedziałam, że kolejne rzuty nie będą bardzo dalekie, bo muszę oszczędzać siły na kulę. Cieszyłam się z brązu, ale też śmiałam, bo na popołudnie mieliśmy z trenerem umówione zwiedzanie Dubaju. Okazało się, że musiałam z tego zrezygnować, bo była ceremonia medalowa, której nie planowałam. Miłe, ale zaskoczenie.
NS: – Przed Dubajem zapowiadała Pani walkę o złoto w pchnięciu kulą. Brąz w oszczepie dodał jeszcze sił?
LK: – Tak, ale to był ostatni dzień startów. Dla sportowca chyba nie ma gorszego wariantu. Po godz. 18 rozpoczął się konkurs i trwał bardzo długo, ponad 2,5 godziny. Rywalizowało 11 zawodniczek, a ja byłam szósta w kolejce. Ważne, że wcześniej startowała Rosjanka, którą typowano jako główną faworytkę do tego, żeby mnie pokonać. Ona najdalej pchnęła na 7,23 m. Wiedziałam, że jestem w stanie wygrać z nią. Troszeczkę się uspokoiłam, chociaż jak tylko siadam na siedzisko, momentalnie emocje się podnoszą. Kiedy bardzo się denerwuję, spastyka się pogłębia. Nie umiem zapanować nad organizmem, jak to jest podczas normalnych treningów. I tak też było w Dubaju, dlatego muszę być przygotowana na wszystkie sytuacje.
NS: – To był stres związany z zawodami czy konkretną sytuacją?
LK: – Spóźnił się fizjoterapeuta i byłam tym zdenerwowana. Pojawiła się we mnie bardzo duża złość, ale później może mi nawet pomogła. Mnie przede wszystkim brakowało wyznaczonych linii między szóstym a ósmym metrem. Należę do wzrokowców, łatwiej jest mi, kiedy je widzę, gdzie pcham. Ale pchnięcia były dobre. Chyba w trzeciej próbie miałam 7,37 m i dzięki temu wyszłam na pierwsze miejsce. Przed kolejnym pchnięciem powiedziałam sobie, że pójdę na całość. I rzeczywiście pobiłam rekord świata, osiągając 7,81 m. Byłam uradowana. To mój pierwszy złoty medal na MŚ, pierwszy raz Mazurek Dąbrowskiego bezpośrednio dla mnie. Nawet teraz, kiedy o tym mówię, to aż ciarki przechodzą. To jest tak ogromne przeżycie.
NS: – Jaką ma Pani receptę na stres podczas zawodów?
LK: – Pierwsze spotkanie z psychologiem sportu odbyło się przed Rio. Wtedy dwie studentki miały z nami zajęcia i powiedziały o pewnych technikach radzenia sobie ze stresem. W domu dużo pracuję z biofeedbackiem, na wizualizacji i medytacji. Standardowo zajmuje to ok. 3 godziny dziennie. Kiedy są wyjazdy, spotkania, to nie zawsze da się wykonać plan w 100 proc. Wtedy staram się poświęcić na ten trening co najmniej godzinę. W głowie układam różne scenariusze, np. co będę robić po słabszym, a co po dobrym wyniku. I później nie jestem zaskoczona różnymi sytuacjami. Niemal z automatu wykonuję to, o czym wcześniej sobie myślałam. Nie tracę czasu na zastanawianie się nad różnymi zachowaniami. Tak było m.in. w Dubaju, kiedy spóźnił się fizjoterapeuta.
NS: – Psychika ma więc spore znaczenie w osiąganiu wyników. W przeszłości nie wierzyła Pani w swoje możliwości. Skąd taka przemiana?
LK: – W dzieciństwie i latach młodzieńczych miałam kilka traumatycznych przeżyć. To niestety pozwoliło, żeby w mojej głowie były strach, obawa i przede wszystkim brak wiary we własne możliwości. Od najmłodszych lat wspólnie z siostrami słyszałyśmy, że do niczego się nie nadajemy, że nic z nas nie będzie. I kiedy słyszy się to ciągle przez kilkanaście lat, to można w te słowa uwierzyć. Później był taki okres, lata 2004-2005, kiedy siadłam na wózek, a jeszcze wtedy studiowałam. Gdyby nie wsparcie koleżanek ze studiów i dwóch kolegów, to może by mnie już tu nie było. Ale cieszę się, że miałam wokół siebie dobrych ludzi. To bardzo ważne, aby się nimi otaczać. I miałam takie wsparcie od samego początku.
NS: – A co w tym zakresie dał Pani sport?
LK: – W 2008 r. dowiedziałam się o sporcie osób niepełnosprawnych. Dzięki temu powróciłam do tego, co kiedyś robiłam. Bo od najmłodszych lat uprawiałam różne dyscypliny i dawało mi to radość życia. Przez wózek o tym zapomniałam, a tu nauczyłam się od nowa żyć, realizować i inaczej spoglądać na świat. Na pewno bardzo ważna była praca z terapeutą.
NS: – W tym roku najważniejszą imprezą będą Letnie Igrzyska Paraolimpijskie w Tokio. Co chce Pani tam osiągnąć?
LK: – MŚ w Dubaju pokazały, że sport osób niepełnosprawnych stał się mega profesjonalny. Dzisiaj bardzo ciężko jest zdobyć jakiekolwiek medale. Trzeba sobie ciężko na to zapracować. Kiedy pracuję z biofeedbackiem, na oddechu, mam wyświetlone na laptopie dwa medale: brązowy i zloty z Tokio. Po prostu myślę o nich w czasie teraźniejszym, że ktoś mi je zawiesza na szyję i są już moją własnością. Takie podejście też pozwala uwierzyć, że jest to możliwe. To jest chyba cały sukces w tym wszystkim.
NS: – Słonika z biało-czerwoną flagą zabierze Pani do Tokio?
LK: – Dostałam go przed Rio i przyniósł mi szczęście. To jest trochę jak z dziećmi, które mają swoje maskotki, jakieś ulubione zwierzaczki. My, sportowcy często posiadamy takie rzeczy, które nam pomagają. W saszetce pod wózkiem mam słonika kamiennego i taką zapinkę „Dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą”. To jest podstawa przy pakowaniu się przed wyjazdem. Zyskuję dzięki temu komfort psychiczny. Czuję, że ktoś w Polsce o mnie myśli pozytywnie i życzy mi wszystkiego dobrego. To wpływa na moje samopoczucie, dodaje siły, żeby walczyć o najwyższe trofea.
Rozmawiał Marcin Gazda, fot. Bartłomiej Zborowski, Bartłomiej Syta / PKPar
Data publikacji: 16.01.2020 r.