Wiara w marzenia

Od lewej: Krystian Durman, Anna Dymna i prof. Krzysztof Orzechowski podczas tegorocznego spotkania z poezją w Lubiatowie

„Opiekunowie czuwają nad nimi przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nie mają czasu nawet na spokojny sen. Gdzie ci ludzie mają nabierać sił? Nierzadko dochodzi do tego ich dramatyczne poczucie wyobcowania. Cóż może czuć rodzic dziecka z zespołem Downa, które słyszy w szkole, jak matka rówieśniczki ostrzega córkę: »Haniu, nie zadawaj się z Kasią, bo zarazisz się downem«?” – mówi Anna Dymna.

− Czy podczas tegorocznych wakacji Anna Dymna wypoczęła w swoim ukochanym Lubiatowie?
− Oczywiście. Tam już po dwóch dniach czuję się zdrowym, wolnym, szczęśliwym człowiekiem. To magiczne miejsce. Wakacje na polskim Wybrzeżu spędzam od dzieciństwa. Najpierw przyjeżdżałam nad Bałtyk z rodzicami i braćmi. Potem z synkiem − pod namioty do Dębek. Gdy ta mała, rybacka mieścina, bez dróg dojazdowych i sklepów, zamieniła się w modny kurort, uciekłam przed tłumami na zachód, w stronę Łeby: do Lubiatowa, Kopalina, Szklanej Huty. Od ponad czterdziestu lat, co roku, ładuję tam akumulatory. Znam wspaniałych ludzi, niezwykłe miejsca. Leśnymi ścieżkami przemierzam codziennie na rowerze dziesiątki kilometrów. Od czterech lat mam napęd elektryczny w moim wehikule. Dostałam go na siedemdziesiąte urodziny. Mam tu też swoje ulubione plaże −  całkiem puste o porankach − wydmy z czarodziejskimi widokami, moje tylko tajemnicze zarośla, polanki, drzewa… Co roku staram się odwiedzić wszystkie ukochane, nadmorskie zakątki.

− Godne pozazdroszczenia.
− Chodziłam codziennie po złocistym piasku. To najlepsza rehabilitacja dla mojej zoperowanej w tym roku stopy. Zimna, morska woda to też wspaniała krioterapia dla zmęczonych codziennym, całorocznym biegiem, zbuntowanych członków. Wypoczywałam więc czynnie. Szkoda mi było długo spać. Najpiękniejsze są tu wschody i zachody słońca. Ale od pracy całkowicie uwolnić się nie mogłam.

− Dlaczego?
− 29 sierpnia mam nagranie sześciu kolejnych odcinków telewizyjnego cyklu „Anna Dymna − Spotkajmy się”. Podczas lipcowych wakacji musiałam znaleźć rozmówców do tego programu, z każdym porozmawiać i skonstruować zarys audycji. Muszę być dobrze przygotowana. Przecież poruszamy delikatne, nieraz wstydliwe, bardzo trudne problemy. Na planie zdjęciowym nie mogę improwizować, by kogoś nie skrzywdzić, nie urazić jakimś pytaniem, nie zawieść zaufania. To najtrudniejsze, co robię i robiłam w życiu. Poza tym codziennie o świcie, przed gimnastyką, oraz wieczorami, przed snem, uczyłam się tekstu do nowej roli. Próby rozpocznę od połowy sierpnia. Nagrania − na początku września. Tekstu do nauczenia się jest kilkadziesiąt stron. A mózg, po siedemdziesiątce, się buntuje. Szczegółów tego projektu nie mogę zdradzać, by nie zapeszyć. A wracając z Lubiatowa, wpadłam na dzień do Warszawy. Z dzikiego człowieka lasu zamieniłam się na chwilę w królową. Mój zaczarowany przyjaciel zaprosił mnie do teledysku. Ale to jeszcze tajemnica. Dużo jest w moim obecnym życiu zawodowych i społecznych spraw. Mam jednak problem, jak nazwać te działania. Pracą? Przecież to moja pasja i miłość.

− Domyślam się, że z nich czerpie Pani siły do pracy.
− Po dwóch dniach nicnierobienia nosi mnie, by coś zrobić. A zawsze jest coś do zrobienia. Najpierw zorganizowaliśmy, jak co roku, „Wierszobranie na polanie”, czyli spotkanie z poezją w lesie, przed budynkiem warsztatów terapeutycznych w Lubiatowie, który, pośrodku wielkiego lasu, wybudowała i prowadzi moja fundacja „Mimo Wszystko”. Natomiast 21 lipca, w gronie przyjaciół, władz gminy Choczewo oraz tamtejszego Nadleśnictwa, otwieraliśmy uroczyście ośrodek wytchnieniowy „Spotkajmy się”.

− Jakiemu tematowi poświęciła Pani tegoroczne spotkanie z poezją w Lubiatowie?
− Pomyślałam, że w tych naszych niespokojnych, drapieżnych politycznie czasach, pełnych wzajemnych oskarżeń i nienawiści warto przypomnieć, co o miłości do ojczyzny – w różnych okresach naszych dziejów − pisali wielcy poeci. Przygotowałam scenariusz. Utwory czytałam z mężem, Krzysztofem Orzechowskim, oraz Krystianem Durmanem, kolegą z Narodowego Starego Teatru. Mariusz Jeka zadbał o oprawę muzyczną, improwizując na klarnecie.

− Nie obawiała się Pani, że patriotyzm to zagadnienie obecnie przegadane, zdewaluowane, niejednokrotnie przeinaczane, które niekoniecznie będzie atrakcyjne dla ludzi odpoczywających na urlopach?
− W tym dniu pogoda nie dopisała. Spotkanie odbyło się więc w budynku warsztatu. Przybył na nie tłum. Gdy czytaliśmy wiersze, panowała kompletna cisza. Niektórzy płakali. Krystian Durman powiedział mi potem głęboko poruszony: „Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem”. Oto odpowiedź na Pańskie wątpliwości. Fakt, w naszej rzeczywistości poezja rzadko jest obecna, a jednak bardzo potrzebna. Coraz bardziej. Szczęście, że Bóg stworzył poetów. Oni potrafią tak dobrać słowo, że oswaja ono cierpienia, problemy, pomaga zrozumieć rzeczywistość, dostrzec najistotniejsze sensy istnienia. To słowo również leczy, wzrusza, pogłębia refleksję, rozjaśnia niejeden mrok.

− Czym dla Pani jest patriotyzm?
− Najczęściej  kojarzy się on z wielkimi czynami, ponoszeniem ofiar, pompatycznymi słowami. Jednak dla mnie patriotyzm to przede wszystkim zwyczajne, sumienne życie od wschodu do zachodu słońca. Dzisiaj nie trzeba umierać dla ojczyzny. Wystarczy dla niej pracować, zmieniać na lepsze to, co nas otacza. Proste, życzliwe gesty, drobne działania naprawdę zmieniają świat. Dzięki nim i nam, i innym żyje się lepiej. Nigdy przez myśl nawet mi nie przeszło, bym mogła na stałe opuścić moją ojczyznę, mój dom. Choć, jako młoda aktorka, miałam różne propozycje pracy na Zachodzie. W moim rodzinnym domu często była bieda. Braciom i mnie nie przeszkadzała ona cieszyć się dzieciństwem. Rodzice pokazywali nam, co jest istotne: że o innych należy się troszczyć, że ważne jest, by wspólnie siadać przy stole, rozmawiać o wszystkim, by celebrować tradycje albo umieć cieszyć się drobnostkami, które przynosi każdy dzień. Uczyli nas tego jeszcze, że jeśli wokół dzieje się źle, to nie można bezczynnie czekać i narzekać. Trzeba działać. Dlatego uważam, że od najpiękniejszych i najwznioślejszych słów ważniejsza jest codzienna postawa człowieka.

− Stałym elementem Pani wakacji w Lubiatowie są spotkania z uczestnikami tamtejszego Warsztatu Terapii Zajęciowej.
− Wielu znam od ponad dziesięciu lat. Spotkania z nimi zawsze ładują mnie dobrą energią, dają siły. Lubię z nimi być. Ze wzruszeniem  patrzę, jak przez te lata się zmienili. W lipcu byliśmy razem w Łebie, na statku pirackim. Ileż było prawdziwej radości. A w prezencie urodzinowym uczestnicy zagrali dla mnie spektakl „Jantar”, według pomysłu terapeutki Małgosi Lange, z udziałem wokalistki Weroniki Korthals. Premiera tego przedstawienia, opartego na legendzie kaszubskiej, miała miejsce w grudniu ubiegłego roku. Z powodu obowiązków zawodowych w Krakowie nie mogłam go wtedy obejrzeć. Spektakl, a właściwie musical, przygotowano w taki sposób, by udział w nim mógł wziąć każdy z uczestników warsztatu, bez względu na stopień niepełnosprawności. Piękne miałam urodziny. Oglądałam przedstawienie i czułam, że jestem szczęśliwa. To widowisko było dla mnie jednym z dowodów na to, że cuda się zdarzają.

− Co chce Pani przez to powiedzieć?
− Budowę Warsztatów Terapii Zajęciowej w Lubiatowie, pierwszej takiej placówki w gminie Choczewo i okolicy, rozpoczęliśmy w 2010 roku. Wydaliśmy wtedy społeczne pieniądze na projekty, badania ekologiczne, uporządkowanie oraz uzbrojenie terenu. Zaledwie kilkanaście miesięcy później wszystko zostało nam zablokowane. Okazało się, że to miejsce przewidziano na jedną z możliwych lokalizacji elektrowni atomowej. Przyznam, że dla mnie i całej fundacji „Mimo Wszystko” był to niezwykle trudny moment. Wydawało się, że runęły wszystkie nasze marzenia związane z Lubiatowem. A budowa budynku warsztatów była wtedy ukończona w połowie.

− Bezpieczeństwo energetyczne państwa jest priorytetem.
− Doskonale to rozumiem. Ale w tamtym czasie czułam się przez chwilę jak Syzyf, któremu kamień właśnie spadł na głowę. Nie przespałam wielu nocy, odbyłam dziesiątki rozmów. Jednego byłam pewna: nie dopuszczę do tego, by, w wyniku rządowych decyzji, zmarnowała się choćby złotówka. Po konsultacjach − również z najwyższymi władzami i ekspertami − wiedziałam, że muszę i mogę  zaryzykować: albo zakończyć budowę…

− Albo?
− Albo poddać się, zrezygnować ze wszystkiego. Pomyślałam wtedy, że nawet jeśli w Lubiatowie taka elektrownia powstanie, nastąpi to dopiero za kilkanaście, kilkadziesiąt lat. A przez ten czas warsztaty mogą służyć osobom z niepełnosprawnościami. Dokończyliśmy więc budowę.

− Niebawem okazało się, że elektrownia jądrowa nie powstanie w miejscu, który został przekazany fundacji przez Lasy Państwowe, lecz na obszarze oddalonym na zachód.
− Wtedy nie chodziło mi tylko o budowę siedziby warsztatów. Najistotniejsze − dla kogo zamierzaliśmy je tworzyć. Lubiatowo było wtedy niewielką, mało znaną, nadmorską miejscowością z jednym tylko przystankiem autobusowym i sklepem. Kiedy w latach transformacji ustrojowej pozamykano państwowe gospodarstwa rolne, życie tamtejszych mieszkańców stało się bardzo trudne. Szczególnie osób z niepełnosprawnościami. Niektóre – mimo że miały trzydzieści, czterdzieści albo pięćdziesiąt lat – nigdy nie wyjechały poza gminę Choczewo. Zwykle siedziały pozamykane w domach, w poczuciu totalnej bezużyteczności, nieraz w uwłaczających ludzkiej godności warunkach. Nie mogę mówić o szczegółach, ale niektóre z tych historii do dzisiaj jeżą mi włos na głowie.

− Ostatecznie Fundacja Anny Dymnej  „Mimo Wszystko” uruchomiła WTZ w listopadzie 2014 roku.
− Pamiętam uczestników naszego nadbałtyckiego warsztatu jako zahukane, zalęknione istoty. Pełni tremy i obaw wchodzili wtedy w nieznaną sobie przestrzeń. A teraz codziennie, o ósmej rano, przyjeżdżają do swojego warsztatu z terenu gminy Choczewo i Gniewino. Śmieją się, czasami kłócą – jak to w rodzinie. Zresztą sami mówią o sobie, że tworzą wielką, wspaniałą rodzinę. Celebrują w warsztacie swoje urodziny, święta. Odnaleźli tam przyjaciół. Mają swoje sympatie. Są niezwykle dumni z możliwości pracy w takim miejscu. Wytworzone przez nich rękodzieła bardzo chętnie kupują przyjeżdżający nad Bałtyk turyści. Latem, przed budynkiem warsztatów, uczestnicy − przy wsparciu terapeutów − prowadzą sklepik. Dzięki temu mają swoje − przez siebie zarobione − pieniądze na wycieczki do kin, teatrów, muzeów, galerii. Dawniej nie opuszczali swojej gminy. Dziś wiedzą, jak wygląda Kraków, Gdańsk, Warszawa, Berlin. To jest właśnie cud, o którym wspomniałam. Oczywiście, wielka w tym zasługa kierownictwa placówki oraz fantastycznych terapeutów, którzy pracują w Lubiatowie. Niczego by również nie było bez darczyńców oraz sponsorów mojej fundacji. Za zaufanie oraz hojność dziękuję im stokrotnie. Zawsze ciepło noszę ich w sercu i myślach.

− Zapewne wielu by się poddało. Co sprawiło, że nie zrezygnowała Pani z zamierzeń, gdy okazało się, że inwestycje fundacji „Mimo Wszystko” zostają zablokowane, bo Lubiatowo jest jednym z potencjalnych miejsc budowy elektrowni atomowej?
− Moja wiara w marzenia. Kiedy prowadzi się fundację, to najważniejsze jest, by się nie zniechęcać. Wiem to od dawna. Przez te wszystkie lata byłam świadkiem wielu cudów, niezwykłych radości. Często brały się one z prostych marzeń. Dlatego wierzę w marzenia. Nawet w te, które początkowo wydają się nierealne. Słyszałam czasami: „Głupia jesteś. To niemożliwe”. A jednak moje marzenia się spełniały. Myślę, że czasami ludzie zbyt szybko się poddają, rezygnują z zamierzeń. Tego nie wolno robić. Należy też być cierpliwym.

−  21 lipca, w Lubiatowie, dokonała Pani uroczystego otwarcia ośrodka wytchnieniowego „Spotkajmy się”. Kolejne marzenie się spełniło. Czy Anna Dymna nadal marzy?
− Naturalnie. Nasz ośrodek składa się na razie z pięciu całorocznych, w pełni wyposażonych i dostosowanych do potrzeb osób z niepełnosprawnościami domków. Planujemy postawić kolejne. Najpilniejszą obecnie potrzebą jest stworzenie w tym miejscu świetlicy terapeutycznej. Obecna funkcjonuje w budynku WTZ. Miejsce to nie zapewnia komfortu ani podopiecznym, ani terapeutkom. Chciałbym też, by powstała tam stołówka, sala telewizyjna, gdzie goście ośrodka mogliby się spotkać, porozmawiać, wymienić doświadczeniami.

− Czy jest Pani przekonana, że „chciałabym” jest wystarczającym i trafnym argumentem w pozyskiwaniu wsparcia dla takich inwestycji?
− Z opiekunami osób z niepełnosprawnościami rozmawiam od ponad dwudziestu lat. Spotykam się z nimi w całej Polsce. Piszą do mnie dramatyczne listy. I wie Pan, co jest w tym wszystkim najgorsze?

− Co?
− Wiele mówi się o godności osób z niepełnosprawnościami. Za to prawie w ogóle o potrzebie zapewnienia godnego życia ich opiekunom. Tymczasem ci opiekunowie niejednokrotnie całkowicie rezygnują z własnego życia, żeby móc skoncentrować się na otaczaniu miłością swoich bliskich z niepełnosprawnościami. Czuwają nad nimi przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nie mają czasu nawet na spokojny sen. Gdzie ci ludzie mają nabierać sił? Nierzadko dochodzi do tego dramatyczne poczucie wyobcowania. Cóż może czuć rodzic dziecka z zespołem Downa, które słyszy w szkole, jak matka rówieśniczki ostrzega córkę: „Haniu, nie zadawaj się z Kasią, bo zarazisz się downem”? Słyszałam też pytanie: „Po co ta Dymna buduje ośrodek wytchnieniowy?”. Jak mam uzasadnić działania mojej fundacji, skoro większość społeczeństwa nie zna, nie rozumie albo nie chce zrozumieć skali problemu? Mogę więc tylko robić swoje.

− O czym jeszcze marzy Anna Dymna?
− Moim największym marzeniem, które teraz dramatycznie się we mnie potęguje, jest budowa w Lubiatowie domu spokojnej starości dla samotnych osób z niepełnosprawnością intelektualną. Od matek i ojców takich ludzi wielokrotnie słyszałam rozpaczliwe słowa: „Co się stanie z moim dzieckiem po mojej śmierci? Byłoby dobrze gdyby umarło przede mną. Poza synem nie mam już nikogo bliskiego na świecie”. Owszem, istnieją domy pomocy społecznej. Ale one, niestety, nie są dostosowane do opieki nad osobami z niepełnosprawnością intelektualną czy zespołem Downa. Dlatego nadal będę marzyła. I chociaż wiem, że spełnienie tych marzeń nie będzie łatwe, nie dam się zniechęcić. Proszę wszystkich wspaniałych ludzi: pomarzmy razem. Wtedy wszystko się spełni.

Zobacz galerię…

Rozmawiał Wojciech Szczawiński, fot.: Arkadiusz Śliwiński

Źródło: https://mimowszystko.org/

Data publikacji: 11.08.2025 r.

Udostępnij

Zachęcamy do zapisania się do Newslettera

Przeczytaj również