„12 oddechów na minutę” w nowej odsłonie. Pouczająca historia dla każdego (cz. 1)

Autobiografia Janusza Świtaja jest bezpłatnie dostępna w formie audiobooka. Od niedawna można ją odsłuchać w serwisie YouTube dzięki Fundacji Anny Dymnej Mimo Wszystko. To lektura dobra dla każdego, o czym w rozmowie z nami przekonuje autor „12 oddechów na minutę”.

Mieszkaniec Jastrzębia-Zdroju jest całkowicie sparaliżowany i oddycha za pomocą respiratora. 18 maja 1993 r. jako niespełna osiemnastolatek uległ wypadkowi komunikacyjnemu, prowadząc motocykl. Wówczas doznał zmiażdżenia rdzenia kręgowego i złamania kręgów szyjnych na wysokości C2 i C3 ze złamaniem zęba obrotnika.

Pisanie autobiografii miało dla niego znaczenie terapeutyczne. Ale wymagało też sporego wysiłku fizycznego. Kolejne zdania zostały wystukane na klawiaturze komputera za pomocą ołówka trzymanego w ustach. Książka powstała w 7 lat, jej premiera odbyła się w 2008 r.

Natomiast w 2006 r. Janusz Świtaj opisał swoją sytuację w liście otwartym do prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego. W kolejnym roku złożył wniosek do sądu o zaprzestanie uporczywej terapii. Ponadto został pracownikiem Fundacji Anny Dymnej Mimo Wszystko. Zaczął spełniać marzenia innych osób. Z kolei o motywujących historiach z ostatnich lat będzie można przeczytać w drugiej części wywiadu.

Nasze Sprawy: W 2008 r. została wydana Pana autobiografia „12 oddechów na minutę”. Ostatnio Fundacja Anny Dymnej Mimo Wszystko opublikowała ją w ośmiu częściach, czytanych przez Annę Dymną. Kto powinien sięgnąć po książkę lub audiobooka?

Janusz Świtaj: Uważam, że audiobook, jak i książka, są dobrą lekturą dla każdego. Jednak gdybym szczególnie miał wytypować odbiorców, którym chciałbym ją polecić, to skupiłbym się na pewno na osobach zmagających się z niepełnosprawnościami. Zarekomendowałbym ją też ludziom, którzy są w pełni zdrowi, ale stracili sens do dalszego życia, a także młodym i przyszłym motocyklistom.

NS: Kto zasugerował napisanie autobiografii? 

JŚ: To było 2-3  lata po powrocie na stałe do domu. Skontaktowała się ze mną dziennikarka, pisząca dla lokalnej gazety w naszym mieście i poprosiła mnie o rozmowę. Wtedy nie miałem możliwości opuszczenia swojego miejsca zamieszkania, a chciałem spełnić obowiązek obywatelski i oddać głos w wyborach powszechnych. Tym samym sprawiłem spory problem włodarzom miasta, bo nie wiedzieli jak do tego podejść. Wówczas jeszcze nie marzyło się osobom z niepełnosprawnościami o głosowaniu korespondencyjnym. Ta sytuacja została opisana przez tę dziennikarkę i był to jeden z pierwszych artykułów na mój temat. Na koniec spotkania powiedziała, że moja historia życia jest bardzo ciekawa. Zapytała się, czy nie zastanawiałem się nad napisaniem książki. Uśmiechnąłem się i odpowiedziałem, że pomyślę nad tym.

NS: Wtedy zapadła decyzja?  

JŚ: Podczas pobytu na OIOM-ie, ordynator zachęcał mnie do pisania pamiętnika. Pomyślałem sobie wówczas: do czego potrzebny będzie mi pamiętnik? Żeby włożyć sobie pod poduszkę do spania? Przestałem więc o tym myśleć. Ale pomysł ten połączyłem z sugestią dziennikarki. Uznałem, że taka książka może być bardzo pouczająca dla innych osób, a przede wszystkim jako przestroga dla młodych motocyklistów. Oni nie zawsze są świadomi konsekwencji, jakie wiążą się z tą pasją. Zdecydowałem się i autobiografia powstała w 6-7 lat.

NS: Jak przebiegał ten okres do wydania książki? 

JŚ: W pierwszych dwóch latach prace nad nią były mocno zaawansowane. Później pojawiały się pewne przerwy na przemyślenia i natchnienie literackie. Co jakiś czas dopisywałem kolejne fragmenty. Gdy materiał był na ukończeniu, rozpocząłem poszukiwania wydawnictwa. Ostatecznie moja historia ujrzała światło dzienne w 2008 r. Gdy nawiązałem kontakt z Wydawnictwem Otwartym, a miało to miejsce ponad rok po nagłośnieniu mojego wniosku o zaprzestanie uporczywej terapii, prace redakcyjne i wydawnicze poszły bardzo szybko.

NS: O wniosku jeszcze porozmawiamy. Natomiast w opisie książki pojawia się informacja o siedmiu latach uderzania w klawiaturę komputera ołówkiem trzymanym w ustach. Jak sobie Pan z tym poradził?

JŚ: Pisanie przy narzędziach, które wtedy miałem, było naprawdę wymagające. Manewrowanie ołówkiem trzymanym w ustach, zakończonym gumką, i nakierowanie go na odpowiednie klawisze klawiatury numerycznej, wymagało to ode mnie sporego wysiłku. Ale miałem zajęcie i ten czas spędzany na pisaniu bardzo szybko mi płynął. W chwili obecnej posiadam specjalistyczne urządzenie, które steruje ustami i oddechem. Dzięki temu piszę znacznie szybciej i nie wkładam w napisanie każdego wyrazu aż tak dużo wysiłku. Mimo tych udogodnień, w dalszym ciągu napisanie pełnej strony zabiera mi od półtorej do dwóch godzin. Wówczas, gdy posługiwałem się ołówkami, trwało to przynajmniej 3 razy dłużej.

NS: Co było więc większym wyzwaniem: fizyczny proces pisania czy powracanie do wypadku z 1993 r. i jego skutków?

JŚ: Jedno i drugie nie było dla mnie łatwe. Nie mam problemu z mówieniem o swojej przeszłości, ale więcej wysiłku kosztowały mnie wspomnienia. Mimo to podjąłem się tego wyzwania i wytrzymałem związany z tym trud oraz przeżycia emocjonalne. Dzięki temu poświęceniu została wydana autobiografia. Dlatego bardzo cenię sobie tę książkę, bo wiem, ile wysiłku kosztowało mnie jej napisanie. Teraz, gdy otrzymuję e-maile od osób, które dziękują mi za jej napisanie, odczuwam w pełni, że naprawdę było warto się podjąć tego zadania.

NS: Pisanie było formą terapii?

JŚ: Teraz, gdy mam dobrze przeanalizowany tamten czas, z pewnością mogę powiedzieć, że pisanie miało dla mnie znaczenie terapeutyczne. Było we mnie jeszcze dużo złości, nie miałem do końca przepracowanych pewnych spraw oraz przeżyć, które nastąpiły po wypadku. Żyłem w całkowitej izolacji od świata, od ludzi, lecz byłem też głęboko przekonany, że uda mi się wydać książkę. Dostrzegałem w tym szansę, że to, czego teraz nie mogę powiedzieć ludziom, w przyszłości opowiem im dzięki wydaniu autobiografii. Dzisiaj, gdy już jestem dojrzałym facetem, wiem, że nie opisałbym aż tak dosłownie niektórych sytuacji. W „12 oddechach na minutę” nie chciałem nic ukryć. Dzięki temu czytelnicy otrzymali naprawdę szczerą książkę i mogli zmierzyć się z opisanymi emocjami człowieka, któremu z całego ciała pozostała sprawna tylko głowa.

NS: W 2006 r. opisał Pan swoją sytuację w liście otwartym do prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego. Jak z perspektywy lat można ocenić wniosek o sądową zgodę na zaprzestanie uporczywej terapii? Czy słowa, które były też wołaniem o godne życie dla osób z niepełnosprawnościami, zostały usłyszane tak jak powinny?

JŚ: Te słowa z 2006 r. na pewno były zauważone. Wówczas skontaktowała się ze mną kancelaria prezydenta RP i podjęto próbę rozmowy oraz wyrażono chęć pomocy. Ale jeśli chodzi o całe społeczeństwo osób zmagających się z niepełnosprawnością, to nie wywołały one oczekiwanego efektu. Po tym jednym telefonie z kancelarii RP nie było już kolejnych sytuacji, żeby się ze mną kontaktować. Dlatego 2 lutego 2007 r. złożyłem wniosek do sądu o zaprzestanie uporczywej terapii, który wzbudził nieoczekiwane zainteresowanie wszystkich kręgów w Polsce. Myślę, że również w tym czasie problem osób z niepełnosprawnością został szerzej poruszony i w końcu zaczęto o nim mówić. Podjęto dyskusję o asystentach osób niepełnosprawnych i dopiero teraz zaczyna coś w tej sprawie posuwać się do przodu.

NS: Właśnie w 2007 r. rozpoczął Pan pracę w Fundacji Anny Dymnej Mimo Wszystko. Jakie to miało znaczenie?

JŚ: Oferta pracy dla Fundacji była dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Nigdy nie przypuszczałem, że jeszcze kiedykolwiek będę pracował. Na początku nie byłem przekonany, czy sprostam wszystkim wymaganiom. Pani Ania zachęciła mnie. Powiedziała, że na pewno sobie w tej pracy poradzę, bo nie zna nikogo, kto bardziej orientowałby się w potrzebach innych osób w podobnej sytuacji. Praca pozwoliła mi przede wszystkim poczuć się potrzebnym, dała również możliwość dowartościowania się, a także większego usamodzielnienia. Wcześniej większość spraw związanych z finansami musiałem konsultować z rodzicami. To, że dysponowałem swoimi pieniędzmi, a równocześnie w podobnym czasie otworzyła się przed mną możliwość wychodzenia z domu, pozwoliło nadrabiać stracone lata i na nowo odkrywać świat. Każdy wyjazd wiązał się z dodatkowymi kosztami, na które było mnie stać dzięki pracy.

NS: Jak wyglądały Pana pierwsze dni i zakres obowiązków w Fundacji? 

JŚ: Początek, poza zapoznaniem osób, z którymi współpracowałem zdalnie, był dość intensywny. Podpisanie mojej pierwszej w życiu umowy nie było tajemnicą również dla mediów. Cała Polska dowiedziała się o tym fakcie, więc otrzymywałem mnóstwo e-maili i telefonów, przede wszystkim z prośbą o pomoc, szczególnie finansową. Ten temat jest aktualny do dziś. Były również prośby bardziej realne, np. o pomoc w załatwieniu materaca, łóżka czy też sprawnego wózka. Przez to, że nawiązywały ze mną w tamtych czasach kontakt różne osoby, firmy, fundacje, mogłem spełnić marzenia pewnej części osób. Ale takim typowym zleceniem od Pani Anny Dymnej było zadanie stworzenia bazy danych. Miałem więc policzyć osoby pod respiratorem, które wówczas przebywały w domu, a także dowiedzieć się, jakie są ich największe potrzeby.

Audiobook „12 oddechów na minutę”: https://www.youtube.com/watch?v=QqsrNnrUXWs&list=PLdFxYqahZj8Y-eKkLQFG4bHGpgXHnE4Xz

Zobacz galerię…

Marcin Gazda, fot. autor, Jarosław Praszkiewicz archiwum Janusza Świtaja,

Data publikacji: 14.06.2021 r.

Udostępnij

Zachęcamy do zapisania się do Newslettera

Przeczytaj również