Od cierpienia do Czempiona. Kreowanie wymarzonego świata

Radość ze zwycięstwa w Tokio

8 stycznia w Warszawie odbyła się Gala Mistrzów Sportu „Przeglądu Sportowego” . W jej trakcie zostały ogłoszone wyniki 87. Plebiscytu na Najlepszego Sportowca Polski 2021 Roku. Zwyciężył Robert Lewandowski przed Anitą Włodarczyk i Bartoszem Zmarzlikiem. Czempiona w kategorii Sportowiec Bez Barier otrzymała Róża Kozakowska.

Dla paralekkoatletki jest to kolejna nagroda w ostatnich tygodniach. Została wybrana Sportowcem Roku 2021 w 3. Plebiscycie Polskiego Komitetu Paraolimpijskiego #Guttmanny2021, a także Sportowcem Roku Kanału Sportowego. Ponadto otrzymała  wyróżnienie w Konkursie „Człowiek bez barier 2021”.

Zawodniczka Startu Tarnów ma za sobą świetny sezon. W ubiegłym roku po raz pierwszy uczestniczyła w Letnich Igrzyskach Paraolimpijskich. W Tokio najpierw sięgnęła po złoty medal i rekord świata w rzucie maczugą (F32). Uczyniła to dzień po swoich 32. urodzinach. Później, zmagając się z kontuzją, wywalczyła srebrny medal w pchnięciu kulą (F32). W tej ostatniej konkurencji swój talent pokazała podczas Paralekkoatletycznych Mistrzostw Europy w Bydgoszczy. Wówczas zajęła trzecie miejsce. Z kolei w Krakowie w trakcie 3. rundy Paralekkoatletycznego Grand Prix Polski ustanowiła rekord świata w rzucie maczugą (F32).

Ale w 2021 r. wiele osób dowiedziało się też o traumatycznych przeżyciach Róży Kozakowskiej. Przez lata żyła w skrajnie trudnych warunkach mieszkaniowych, później przeniosła się do kontenera. Była duszona, topiona, bita i maltretowana psychicznie przez ojca. Kiedyś zranił ją siekierą w kolano, po tym jak wróciła z zawodów z pucharem. W szkole podstawowej odnosiła pierwsze sukcesy w biegach. Jednak z czasem pojawiły się problemy zdrowotne. Zdiagnozowano u niej neuroboreliozę stawowo-mózgową, a następnie – endometriozę.

Nasze Sprawy: Odbierając Czempiona wspomniała Pani o niedyspozycji zdrowotnej, ale też chęci uczestniczenia w Gali Mistrzów Sportu. Jakie znaczenie ma ta nagroda dla medalistki Letnich Igrzysk Paraolimpijskich?

Róża Kozakowska: Zazwyczaj styczeń, luty to są dla mnie gorsze miesiące. Wtedy jestem osłabiona. Na gali nie czułam się najlepiej. Nie byłam też w stanie zbyt wiele powiedzieć, bo miałam mało czasu. Chciałabym podkreślić jak bardzo cenna jest dla mnie ta nagroda. Czempion odzwierciedla moje życie i drogę, którą pokonałam. Ona była pełna wyrzeczeń, prób, cierpliwości, wiary i walki. Gdy już się okazało, że jestem na ostatniej prostej i został ostatni most do pokonania, to on się nagle zawalił. Ale powiedziałam sobie, że zwyciężę, pomimo braku sił, bo ciało już przestaje walczyć. Dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą. Powstaję i buduję ten most. Robię to siłą swojego serca, jego waleczności, uporu i determinacji. Zdobywając tę statuetkę, pokonałam ten ostatni most, który prowadził do marzeń.

NS: Jak zatem zareagowałaby Pani, gdyby kilka lat temu ktoś przepowiedział ten sukces?

RK: To niezwykła nagroda. Byłabym zdumiona, być może nawet zaskoczona. Ale pewnie odpowiedziałabym sobie w głębi serca: dlaczego nie? Przecież ten świat należy do nas. I tak naprawdę, jeżeli będę na to pracowała, to trzeba walczyć o swoje marzenia. Pokonam wszystko, co napotkam na drodze w swoim życiu. Czempion będzie moją ogromną dumą. To symbol mojego sportowego ducha. Ta walka, którą podjęłam, jest doceniona najpiękniejszą nagrodą.

NS: Na swoje pierwsze Letnie Igrzyska Paraolimpijskie pojechała Pani, żeby rywalizować w rzucie maczugą i w pchnięciu kulą. Wybór tych konkurencji nastąpił w pandemii. Wtedy stan zdrowia już nie pozwalał na kontynuację startów w biegach i skoku w dal. Jak wyglądały przygotowania, które doprowadziły do sukcesu w Tokio?

RK: To taka sytuacja, gdy zniszczył się most i musiałam od nowa go budować. Serce było gotowe do walki, ale słabły nogi i ręce. Pojawił się ogromny dyskomfort, który uniemożliwiał wykonywanie jakichkolwiek czynności, nie mówię o ćwiczeniach. Nie wiedziałam, co będzie jutro. Mówiłam sobie, że widocznie to wszystko ma swój cel. Być może, by spełnić marzenie, które kiełkowało we mnie od tak wielu lat. Postanowiłam walczyć o swoje wyniki. Ale zdawałam sobie też sprawę z tego, że ryzykuję, nawet w kwestiach zdrowia. Jednak zawsze powtarzam, że jestem chora i będę chora, bo mam przewlekłe i nieuleczalne choroby. Ale to nie znaczy, że przestanę marzyć i walczyć. Najpierw musi być cierpienie, by była piękna nagroda. I tak się stało.

NS: Jak organizm radził sobie z treningami?

RK: Mój trener Piotr Kuczek bardzo dobrze mnie rozumie. Już teraz wie, jak mój organizm pracuje, na ile możemy sobie pozwolić, a na ile nie. Niekiedy widziałam w jego oczach ogromny strach i lęk. Wiedział, że jestem bardzo uzdolniona, że mam ogromny talent. Ale zdawał sobie też sprawę z tego, że choroba może zwalić mnie z  nóg. Mówił, że jest dobrze i wyniki są super. Ważne było dla nas, żeby stan zdrowia się nie pogorszył. Robiliśmy swoje. Na zawodach rzuca się 6 razy, więc na treningach nie przekraczaliśmy tej granicy. Widziałam, że moje „baterie” były już dość wyczerpane. Oszczędzałam się, by jak najwięcej zbierać tej siły w sobie, by nie narażać się na niepotrzebne utraty energii. Rzucałam coraz silniej i dalej. Jednak było dużo niepewności, pomimo że w Krakowie uzyskałam rekord świata – 27,94 m.

 NS: Dlaczego?

RK: Nie widziałam tego wyniku w rankingu światowym. Nie dawało mi to spokoju, martwiłam się tym. Trener klubowy zadzwonił do trenera kadry. Też go to zaniepokoiło, bo zostały 2 tygodnie. Rekordzistka świata nie pojedzie do Tokio, bo nie ma jej w rankingu. Trener zadzwonił do osoby odpowiedzialnej za to, która spokojnie odpowiedziała, że zapomniała o tym. Ale, na Boga, to był jedyny rekord świata, jaki wtedy padł w Krakowie. A ta osoba zrobiła mi zdjęcia z osiągniętym wynikiem, żeby właśnie zamieścić w rankingu światowym. Trener się zestresował, wszystko opowiedział mi dopiero po Tokio. I na całe szczęście rozumiem go.

NS: Co taka informacja mogłaby oznaczać dla Pani przed Letnimi Igrzyskami Paraolimpijskimi?

RK: Gdybym wtedy wiedziała o tym, to może bym się załamała. A stres powodowałby u mnie Bóg wie co. Na pewno nastąpiłoby pogorszenie stanu zdrowia. Na szczęście zostałam zgłoszona. Mam nadzieję, że to ostatnia taka historia w moim życiu. To mogło zniszczyć naszą pracę, moją i trenera, walkę i marzenia. Nie wiem, czy byłabym w stanie się podnieść, wiedząc, że czyjeś zaniechanie spowodowałoby moją nieobecność na Igrzyskach. Nie zdobyłabym wymarzonych medali i nie uszczęśliwiłabym tyle osób. Wyobraża sobie Pan, co powiedzieliby ludzie liczący na mnie, że rekordzistka świata nie jedzie na Igrzyska Paraolimpijskie?

NS: Dobrze, że nie doszło do tego i był happy end.

RK: Przed Tokio napisałam maila do prezesa Łukasza Szeligi, którego szanuję i dziękuję mu za tę szansę. Zaznaczyłam, że jeśli nie będzie przeciwskazań zdrowotnych do mojego udziału w Igrzyskach, to obiecuję złoty medal w maczudze. Bo znam swoje możliwości i nie rzucam słów na wiatr. Prezes odpowiedział, że wierzy w to i nie wątpi. Powiedziałam też, że zdobędę medal w kuli. Serce podpowiadało, że będzie to srebrny. I tak było, chociaż w konkursie rzutu maczugą doznałam kontuzji prawego barku. To był ból nie do opisania, a do konkursu było kilka dni. Myślałam, że nie dam rady. Ale zdobyłam drugi medal, z dumą i wielką radością.

NS: Z problemami zdrowotnymi zmagała się Pani podczas Paralekkoatletycznych Mistrzostw Świata w Dubaju w listopadzie 2019 r. Plan zakładał start w skoku w dal (T38) i bieg na 100 m (T38), ale konieczna okazała się zmiana. Jak do tego doszło?

RK: Trudny czas był już w Walencji, gdzie przebywaliśmy na obozie. Dostrzegliśmy wraz z trenerem, że zdrowie mi coraz bardziej podupada. Brzuch puchł z powodu endometriozy, która jest w stadium zaawansowanym. Dolegliwości bólowe sięgały zenitu. Do Dubaju jechałam na zastrzykach bardzo silnych, by móc wystąpić. Wiedziałam, że one mnie osłabią i będzie mi bardzo ciężko skoczyć. Ale ja i tak chciałam jeszcze biec. Ze łzami w oczach mówiłam, że pobiegnę i dam radę. Lekarz wiedział, że jestem uparta. Ale powiedział, że jeśli pękną torbiele, to mogłoby dojść do zapalenia otrzewnej, krwotoku wewnętrznego itd. Rozumiałam jego obawy. Ale prosiłam, wręcz błagając, że musi zrozumieć mnie jako sportowca. Chciałem wystartować chociaż w skoku w dal.

NS: I zajęła Pani czwarte miejsce, co oznaczało miejsce dla Polski na Letnich Igrzyskach Paraolimpijskich w Tokio.

RK: Wiedziałam, że jestem w bardzo ciężkim stanie zdrowotnym i nie wywalczę medalu. Powiedziałam, że chcę być czwarta i zdobyć miejsce dla reprezentacji Polski. Lekarz przemyślał to i zgodził się pod pewnymi warunkami. Jeśli działoby się coś złego, to miałam zejść. 1,5 godziny przed startem bóle były tak potworne, że dostałam zastrzyki i leki. Ale jako sportowiec, jak dumny człowiek, który otrzymał szansę, chciałam zrobić swoje. Choćby miało mnie to kosztować życie. Wierzyłam, że Bóg jest pełen miłości i oprócz bólu nic się nie wydarzy złego. I tak też było. Choć po jednym skoku miałam problemy, żeby wyjść z tego piachu, bo czułam potworny ból. To był ten skok, który dawał czwarte miejsce. Mogłoby się wydawać, że to najgorsza pozycja dla sportowca. Ale dla mnie było jak zwycięstwo i mogłam już wtedy zejść. Lekarz powiedział, że to, co zrobiłam, to mu się w głowie nie mieści. Trener był bardzo dumny ze mnie.

NS: Jak wtedy poradziła sobie Pani z decyzją o rezygnacji z biegu?

RK: Płakałam, że nie mogłam wystartować. Trenerzy powiedzieli, że jestem silna i uparta, ale rywalkami są silne dziewczyny. Wiedzieli, że dam z siebie wszystko, ale nie chcieli dopuścić do tego, że upadnę przy dużej prędkości, którą rozwinę. Podpisałam dokument, lekarz go zaniósł i poinformował, że nie wystartuję ze względu na ogromne ryzyko utraty zdrowia. Ale wracając do domu, byłam dumna, że osiągnęłam to, co chciałam. Znów pokazałam swoją siłę i upartość też. Być może ktoś powiedziałby, że byłam nierozważna. Ale zawsze powtarzam, że to jest moje życie. Chcę je przeżyć tak, jak chcę i zrobić z nim, co tylko chcę. Warto mi zawierzyć, bo rzadko się mylę, bardzo dobrze znam swój organizm.

 NS: Jaki wpływ na dążenie do celu miały te wszystkie traumatyczne historie z dzieciństwa?

RK: Cała moja przeszłość, jakiej musiałam stawić czoło, wiele mnie nauczyła. Udowodniałam sobie i całemu światu, że wszystko, co chcemy osiągnąć, jest w nas. Rodzina patologiczna ze strony ojca, bardzo ciężkie warunki, pełne okrucieństwa i zła tylko czyhały, żeby zawładnąć niewinną duszą dziecka i doprowadzić do zniszczenia wszelkich wartości i marzeń. Byłam w miejscu, gdzie rzucił mnie los: z domu dziecka raczej trudno wyjść obronną ręką. Ale wiedziałam, że tak nie musi być. Chciałam wyrosnąć na bardzo wartościową osobę, która może dokonywać wielu rzeczy, również tych teoretycznie niemożliwych. Zamierzałam pokazać, że nie muszę pójść w to samo, co mnie otacza, tzn. w narkotyki, uzależnienia czy załamanie. Malowałam i kreowałam swój wymarzony świat. Uciekałam do niego od tej rzeczywistości. Moje marzenia były coraz większe, bo wierzyłam, że dzięki nim przetrwam wszystko i będę w stanie je zrealizować.

 NS: Jak zmieniło się Pani życie po Tokio?

RK: Można powiedzieć, że o 180 stopni, w pozytywnym sensie. Uszczęśliwiam się tym, że mogę pomóc i doradzić wielu ludziom. Dzięki temu wszystkiemu mam też więcej sponsorów. Prezes PKN Orlen Daniel Obajtek jest dla mnie ogromnym wsparciem. Dołączyłam do stypendystów Fundacji Orlen, otrzymałam pomoc w formie większej kwoty m.in. na kwestie zdrowotne. Również Martyna Wojciechowska i jej Fundacja UNAWEZA wspierają mnie. Dzięki stypendium mogę m.in. rehabilitować się, mieć na leki. Czuję się zaszczycona, że zostałam wybrana. Ostatnio Pan Michał Kozak [prezes zarządu Hotelu Arłamów – przyp. red.] po raz pierwszy mnie zobaczył i już otworzył swoje serce. Dzięki temu mogę m.in. trenować w Arłamowie, ile i kiedy chcę. Dla mnie to bardzo dużo znaczy.

NS: Jakie ma Pani plany i marzenia?

RK: Teraz trochę zajmę się zdrowiem. Zobaczymy, jak to będzie, by móc później walczyć na największych arenach sportowych. Z wielkich wyzwań to na pewno Paryż [Letnie Igrzyska Paraolimpijskie w 2024 r. – przyp. red.] i 2 złote medale – w maczudze i kuli. Jako nastoletnia dziewczyna marzyłam, by być modelką. Teraz jestem niepełnosprawna, ale dlaczego nie? Marzę o domu dla mojej mamy. Od dziecka bawiłam się samochodami, nie lalkami. Może uda się kiedyś spełnić marzenie o pięknym SUV-ie w automacie. Chciałabym też przelecieć się helikopterem z najbliższą mi osobą. I nauczyć się pływać, by móc odkrywać piękno raf koralowych. Już coraz bardziej pokonuję ogromny lęk z przeszłości. Właśnie w Arłamowie przepłynęłam sama 7 metrów. Oczywiście chciałabym założyć rodzinę i żyć pełnym szczęściem, ciesząc się ukochanym i wspólnym miejscem na ziemi wraz z owocem miłości. Myślę też o napisaniu książki o mojej historii życia [planowany tytuł to „Złote piekło” – przyp. red.].

NS: Jako pięciolatka wiedziała Pani, że chce zostać sportowcem. Marzeniem był udział w Igrzyskach Olimpijskich i wysłuchanie Mazurka Dąbrowskiego. Co zadecydowało o wyborze drogi, która doprowadziła do zdobycia m.in. dwóch medali w Tokio i Czempiona?

RK: Rzeczywiście, kiedy miałam 5 lat, chciałam zostać sportowcem. Bardzo tego pragnęłam. Czułam ogromne powołanie, tak jak inni ludzie do różnych dziedzin. Nie byłam ani silna, ani usportowiona. Byłam taką drobną istotką, kruszynką. Doznawałam wszelkich urazów, ale to jedynie mnie wzmacniało. Sport zaczął mnie uskrzydlać. Potrafił mnie podnosić z najgorszych upadków, dawał mi pierońską siłę. Zawsze miałam motywację, żeby osiągać najlepsze wyniki, pokonywać wszelkie bariery. I to bez względu na to, co się wydarzy. Chciałam, żeby reszta mojego życia się zmieniła. Niekiedy można usłyszeć, że skoro jesteś z takiego środowiska czy z domu dziecka, to nie wyjdziesz na człowieka. A ja chciałam się zapisać w historii jako dziewczynka, która może być przykładem i pomocą dla innych, dumą dla kraju ze względu na osiągnięcia. I dążę do tego. Mam nadzieję, że dobrze. Jak to często mówię – dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą.

Zobacz galerię…

Marcin Gazda, fot. Adrian Stykowski i Bartłomiej Zborowski, Bartosz Tarnowski / PKPar

Data publikacji: 29.01.2022 r.

Udostępnij

Zachęcamy do zapisania się do Newslettera

Przeczytaj również