Lotnisko w Katowicach Pyrzowicach. W hali przylotów 8 października przedstawiciele Polskiego Komitetu Paraolimpijskiego, dziennikarze, wicemistrz paraolimpijski z Rio de Janeiro szermierz Jacek Gaworski z rodziną. Czekamy na przylot samolotu z Tunezji. Przyleci w nim drużyna „Polish Wings” – sześcioosobowa ekipa uczestników morderczego biegu przez Saharę Ultra Mirage El Djerid 100k.
To nie jest dystans „zwykłego” maratonu – 42 kilometry. Przebiegli 100 km. W środowisku biegaczy mówi się o takich “ultrasi”. Ale ultra maraton na Saharze? W temperaturze powyżej 40 stopni? I dlaczego również Nasze Sprawy oczekiwały na lotnisku? No właśnie, od czego zacząć tę opowieść? Trudno napisać artykuł o dwóch fascynujących historiach, z których każda to materiał na dobry, długi film.
Jacek Gaworski
Szermierkę uprawia od 11 roku życia, wielokrotny mistrz Polski, we wszystkich kategoriach wiekowych, indywidualnie i drużynowo, medalista mistrzostw świata i Europy, członek kadry narodowej. I naraz … w 2004 wracał z młodzieżą z jakichś zawodów, w których był sędzią. Czuł, że dzieje się coś niedobrego, mrowienie w nogach, słabość, problemy z mówieniem. Wziął to na karb zmęczenia, cały dzień w ruchu. Rano obudził się już bez czucia od pasa w dół, widział podwójnie. Szpital. Diagnoza: stwardnienie rozsiane. Rozpoczął terapię lekiem nowej generacji, jej finansowanie (miesięczne leczenie 15.000 zł) rodzina Gaworskich ponosiła we własnym zakresie, wyprzedając wszystko co mieli. Było warto, Jacek Gaworski potrafił wrócić na planszę, namówił go Michał Morys, trener kadry niepełnosprawnych.
Kiedy już jakoś nauczył się walczyć i żyć ze stwardnieniem, leczenie przynosiło efekty, w 2012 roku – kolejne nieszczęście – rozpoznano u niego nowotwór mnogi rdzenia. Guzy przy kręgosłupie były trudne do usunięcia, lokalizacja i ilość nowotworów wymagałaby wieloetapowego, długotrwałego leczenia, polskie szpitale proponowały jedynie leczenie paliatywne. Jedna z klinik w Berlinie podjęła się leczenia, koszt między 15.000 a 20.000 euro.
18 maja 2012 roku Jacek w swoim blogu napisał:
Przeciętny Gaworski w Polsce na wizytę u specjalisty w ramach NFZ czeka miesiącami, natomiast więźniowie zaledwie kilkanaście dni. Nie piszę tego w kategorii zazdrości, ale po to by ludzie zdali sobie sprawę jak obywatele tego kraju są traktowani. Zdając sobie sprawę, że zebranie niemal 80.000 zł na leczenie raka w Berlinie jest raczej niemożliwe, nieustannie szukam ratunku w Polsce. Odbyłem kilka konsultacji u specjalistów i za wszystkie musiałem zapłacić, bo na NFZ mógłbym się nie doczekać. To absurd i dyskryminacja uczciwych ludzi!
Tym razem pomogli ludzie, w dużym stopniu czytelnicy Onetu, Jacek przeszedł zabiegi w Berlinie, kilka największych guzów usunięto. Walcząc z dwiema chorobami, pojechał na mistrzostwa świata w szermierce, zajął 14. miejsce we florecie, był bohaterem polskiej reprezentacji, osłabiony w stosunku do większości przeciwników, nadrabiał walecznością.
Na kolejną, zwiększającą szansę wyleczenia raka, operację w Berlinie państwo Gaworscy mimo aukcji, zbiórek, nie zdołali zebrać potrzebnej kwoty. Mijały miesiące, każdy z nich był walką o fundusze na leczenie jedynie stwardnienia, wspierało go sporo osób, firm, mediów. Sportowcy, dziennikarze dedykowali swoje starty w różnych zawodach Jackowi, chcąc przypomnieć o jego walce z chorobami i zachęcić do finansowego wsparcia jego zmagań.
Pomyślał, że nie będzie w stanie oddać pieniędzy, że dług wobec społeczeństwa chce spłacić zdobywając złoty medal na paraolimpiadzie w Rio, a Mazurek Dąbrowskiego w Brazylii dedykuje wszystkim, którzy mu pomagali.
Mówi, że w szermierce kryteria są ostre, sama kwalifikacja to już duży wyczyn. Rzeczywiście, walczyli o nią dwa lata, otrzymało ją 10 zawodników z całego świata. Krótko przed wyjazdem miał wypadek samochodowy, ale pojechał. Drużynowo polska reprezentacja wywalczyła srebrne medale, indywidualnie Jacek Gaworski był piąty.
Chcąc spłacić część długu, założył też fundację Pomóż Walczyć o Życie, by pomagać innym.
Nadal marzy o olimpijskim złocie, walczy, musi dotrwać, ale w 100% płatne leczenie to kilka tysięcy złotych miesięcznie. Niekorzystnie dla niego zmieniły się przepisy przy kwalifikacjach do Tokio, sumuje się punkty z dwóch broni, na przykład floretu i szabli, a Jacek przy stwardnieniu rozsianym walczy tylko floretem. Zatem musi być w nim najlepszy, zebrać maksymalną ilość punktów. Pojechał do Tbilisi na Puchar Świata, do Włoch na Mistrzostwa Europy, rok 2019 zakończył jako Mistrz Polski po raz siódmy czy ósmy z rzędu, w lutym tego roku z Pucharu Świata w węgierskim Eger przywiózł srebro, kolejny krok do igrzysk paraolimpijskich w Tokio wykonany i… pandemia. igrzyska przełożone.
Założył kolejną zbiórkę, celem jest zebranie 300 tys. zł. To przy miesięcznym koszcie leków 5.500 zł powinno wystarczyć na kolejne 54 miesiące życia, ponad 4 lata, na razie dzięki temu lekowi może żyć, trenować i marzyć o igrzyskach paraolimpijskich w Tokio. Grupa „Polish Wings” chce mu pomóc w nagłośnieniu zbiórki.
Jeszcze żadnej drużynie nie udało sie dobiec w komplecie na metę. Polacy tę regułę złamali!
To właśnie na nich czekamy. Córka pana Jacka Gaworskiego trzyma coś, co przyciąga uwagę:
– To obraz – logo zespołu Polish Wings, wykonała go nasza zaprzyjaźniona artystka, stworzony jest z mechanizmów szwajcarskich zegarków, specjalnie dla ekipy Polish Wings – wyjaśnia. – To już jest ostatni rok, kiedy pani Beata robi te obrazy, ponieważ nie ma surowców do stworzenia takich dzieł sztuki.
Wreszcie są. Ubrani w takie same koszulki, wzruszeni na widok oczekujących. Karolina wiesza medal z biegu na szyi Jacka, mówi coś do niego przez maseczkę, wyciera łzy.
My też patrzymy wzruszeni, jak się witają bohaterowie z bohaterem, wielcy, który dali z siebie wszystko dla wielkiego. Co to znaczy “wszystko”? Ile to jest? Czy ma jakiś kres? Gdzie jest granica wszystkiego?
Pobiegli, aby wesprzeć Jacka. – Chęć pomocy Jackowi i jego wiara w nas, to pomogło przetrwać – powiedziała po ukończeniu biegu Karolina, jedyna kobieta w polskiej ekipie. Biegli w szóstkę: kapitan Dariusz Wojda, P iotr Błoński, „Kristo” Krzysztof Talarczyk, Kazimierz Zawiślak, Zenon Olszak i właśnie Karolina.
Jak to się stało, że akurat dla Jacka? Pytam kapitana drużyny, Dariusza Wojdę
NS:- Pan już w ubiegłym roku ukończył Ultra Mirage El Djerid dla Polskiej Akcji Humanitarnej, a w tym roku jak Pan trafił akurat na pana Jacka?
DW: – Nie chciałem wsparcia charytatywnego w postaci jakiejś kolejnej studni, kolejnych przedsięwzięć związanych z Afryką, tylko chciałem połączyć sportowy cel, bardzo taki już ważny, mocny, ze wsparciem dla polskiego sportowca. Wydawało mi się, że najlepszym źródłem informacji będzie Polski Komitet Paraolimpijski. No i tak tam trafiłem, do pani Pauliny (Malinowskiej -Kowalczyk, rzeczniczką prasową PKPar – NS), której się projekt bardzo spodobał, od razu w niego uwierzyła. Zobaczyła, że to jest fajne, że może się odbić bardzo szerokim echem i mieć przełożenie na zbiórkę. I tak się stało. Zrobiliśmy to, udało się, i to jest bardzo przyjemne.
Kiedy wiosną tego roku podjęta została decyzja o biegu, nadano założonej zrzutce tytuł: „Pomimo piachu w oczy – bieg 100 km przez Saharę po życie Jacka!”. Cel był bardzo śmiały – wygrana biegu przez polską drużynę i zebranie pieniędzy na leczenie Gaworskiego.
Trudno jednak było uwierzyć, że wszyscy dobiegną. Nieziemsko trudne warunki, a uczestnicy to nie zawodowi biegacze i z wyjątkiem kapitana – na pustyni pierwszy raz!
Do tej pory, rzeczywiście, żadna drużyna nie ukończyła Ultra Mirage w całości. A my zdecydowaliśmy, żeby to miało sens, miało właściwy wydźwięk, to musimy dobiec wszyscy.
NS: – Piach, wdzierający się wszędzie, zapadające się w nim nogi, a na plecach jeszcze nosiliście ciężary, ale Pan to już wiedział – z zeszłego roku?
DW: – Około 5 kilogramów dźwigaliśmy, każdy z nas. Wiedziałem, że jest ciężko, nie jest to zwykły bieg, utrudnień jest dużo i są tak silne, że może to bardzo wypaczyć możliwości, a w rezultacie później sam wynik biegu. Myślę, że to przygotowanie, jak i ta wiedza, którą przekazałem członkom zespołu było zdecydowanie najważniejsze. Potraktowali to bardzo poważnie, przygotowaliśmy się wszyscy, no i walczyliśmy.
Sam Jacek Gaworski, z zawieszonym na szyi medalem Ultra Mirage El Djerid 100k powiedział nam:
– Ten medal ma równowartość tego medalu paraolimpijskiego, bo wiem, że oni musieli dać z siebie wszystko, walczyć do końca i całą drużyną. Ja też walczyłem, bo chciałem zdobyć medal na igrzyskach, oni walczyli bo chcieli zdobyć ten medal dla mnie. To jest coś wspaniałego!
Jacek Gaworski walczył wielokrotnie. Dla siebie i dla nas, kibiców. Teraz ktoś walczył dla niego. Czy trudniej jest samemu walczyć o medal czy obserwować czyjąś walkę?
– Prościej jest walczyć, wszystko wtedy zależy ode mnie. Im kibicowałem, trzymałem kciuki, wierzyłem w nich z całego serca, byłem tą osobą rezerwową w ich składzie, ale nie mogłem ich zastąpić. W szermierce jest tak, że jak ktoś słabiej walczy, wchodzi rezerwowy. Tu nie było takiej możliwości. Wierzyłem całym serduchem, że dadzą radę, pojadą i wygrają, to jest coś pięknego.
Jak oni to zrobili?
Kogo, jak nie kapitana drużyny Dariusza Wojdę zapytać o szczegóły tak skutecznych przygotowań do biegu?
NS: – Jak tutaj, w Polsce przygotowywaliście się do tej temperatury?
DW: – To były treningi w saunie, sauna ustawiona na 60 stopni, trucht w miejscu, półtorej do czterech godzin, taki trening. Bardzo duża utrata płynów przy okazji, bardzo duża utrata sił. Wiele było czynników, które mocno wyniszczały, ale z drugiej strony powodowały adaptację organizmu do takiego właśnie zrealizowania wykonu.
NS: – W tym roku startowało kilkanaście drużyn, czy oprócz Was były jeszcze jakieś z Europy?
DW: – Nie, nie, dlatego że Covid bardzo mocno zablokował. My błyskawicznie zadziałaliśmy. W oparciu o informacje, które mieliśmy z Tunezji, z Ministerstwa Zdrowia, gdzie są jakie restrykcje. Szybko wykupiliśmy wycieczkę, co pomogło nam dotrzeć na bieg.
NS: – Czy znaleźliście sponsora chociaż na podróż?
DW: – Nie, to wszystko z własnych środków. O, o to się nikt nie pyta… To jest przedsięwzięcie, na które od nikogo nie dostajemy pieniędzy. To są nasze prywatne pieniądze zaangażowane w podróż.
NS: – A „startowe”? Za udział w takich biegach się płaci. Ile wynosiło?
DW: – 400 euro. Wszystko z własnych środków, koszt startowego i przelotu sięgnął 4 tysięcy złotych i to pokryliśmy z własnych środków. Wsparcie materialne dostaliśmy od kilku partnerów, na przykład w sprzęcie sportowym czy odżywkach, podczas biegu byliśmy na Litorsalu – specjalnych tabletkach do nawadniania, bez tego byśmy też poumierali, to mieliśmy dzięki firmie od suplementacji.
To jakiś kosmos!
Najdłuższą rozmowę reporterka NS przeprowadziła z jedyną kobietą w zespole – Karoliną Warchulską. Jest to jeden z ostatnich wywiadów udzielonych przez wzruszoną i pełną wdzięku biegaczkę. 17 października dotarła do nas strasznie smutna wiadomość, że nagle i niespodziewanie od nas odeszła. Niech spoczywa w pokoju. Karolina na zawsze w naszych sercach…
NS: – Patrzę na Was wzruszona, przygotowane na kartce pytania wydają się bezsensowne, nawet wyobrazić sobie nie umiem tego, co zrobiliście…
KW: – Do nas wszystkich to również nie dociera, no może poza Darkiem, który już się zmierzył z Saharą, natomiast ja… Nawet jak biegliśmy z Kaziem (Zawiślakiem – NS) i zbliżaliśmy się do 90. km to rozmawialiśmy o tym, że jeszcze 7-8 godzin wcześniej biegliśmy po tak zwanej drodze śmierci! To około 8 km na wprost, dookoła nic poza piaskiem, nic nie widać, horyzont zlewa się z piaskiem. Tak naprawdę nie umiem sobie wytłumaczyć, jak ludzie są w stanie to przebiec, nie chodzi nawet o dystans, ale w tak ekstremalnie ciężkich warunkach. Ja do tej pory nie mam zielonego pojęcia, oglądam filmik, który dostaliśmy od organizatora i nie wierzę w to, co się wydarzyło.
Nie wierzę po prostu, że ja tam byłam, jeszcze nie umiem się na ten temat wypowiedzieć. To jest jakiś kosmos totalny, co się wydarzyło. Jeszcze na początku lipca nie mówiliśmy tak bardzo jednoznacznie, że jedziemy tam, aby wygrać. Szóstka amatorów, a pokonaliśmy ludzi, którzy tam mieszkają całe życie, pokonaliśmy sportowców przez duże S, jako amatorzy. Jeszcze – wiadomo, jaki to kraj – ja, jako kobieta nie mogłam biec sama, więc biegł ze mną Kaziu, dlatego on nie ma tak dobrego czasu jak reszta chłopaków, ja go opóźniałam jako kobieta, która w dodatku biega kilka miesięcy.
Zaczęłam biegać w styczniu 2019 roku, w międzyczasie złamałam nogę, cztery tygodnie temu zdiagnozowano u mnie silną anemię, zdarzyło mi się zemdleć na treningu, więc nie wiedziałam, jak będzie start wyglądał. Kaziu ze mną rzeczywiście został. I nie dość, że pierwsza Polka, która ukończyła ten maraton, nie dość, że wygrywamy, to jeszcze czwarta kobieta na dystansie stu kilometrów…
Koło pięćdziesiątego kilometra chyba większość z nas miała kryzys, to właśnie było po tej drodze śmierci, która bardzo mocno „ryła psychikę”. Może ktoś powiedzieć, że my to mówimy medialnie, ale Jacek jest z nami od bardzo długiego czasu. My znamy jego historię, rozmawiamy z nim prywatnie. I w tym kryzysie – to są takie mechanizmy, które się w głowie uruchamiają, że ja ich nie umiem wytłumaczyć. Po prostu się biegnie i nagle przychodzi do głowy myśl – Jacek walczy przez ostatnie prawie 15 lat! Z człowieka, który urodził się pełnosprawny, jest niepełnosprawny, nie może chodzić, stan się pogarsza. I czy to, że my mamy przebiec w temperaturze powyżej 40 stopni jest tak wielkim ciężarem, jaki on ma codziennie? To jest chyba taka myśl, która zakotwiczyła się w naszych wszystkich w głowie i chyba dlatego to zrobiliśmy.
Ja nie umiem powiedzieć, co się działo na czterdziestym, pięćdziesiątym, sześćdziesiątym kilometrze, umysł chyba to wyparł. Tak jak powiedziałam – widzę filmiki, widzę moje nazwisko, kolegów nazwiska, i nie wierzę że myśmy tam byli. Kosmos, po prostu kosmos!
Wychodzę z założenia, że warto mieć marzenia, im bardziej absurdalne one będę, to nic, nie poddawać się, pomimo kłód rzucanych pod nogi, pomimo piachu w oczy. W ogóle też to stwierdzenie! Myśmy wpadli z Kaziem w burzę piaskową, bo rzeczywiście jako ostatni z drużyny przybiegliśmy. W głowie, w rozmowach z sobą mieliśmy tylko „pomimo piachu w oczy” – ten fragment zdania, który jest przy zrzutce, jest przy całej tej akcji charytatywnej. I w tej burzy piaskowej to wszystko zaczęło się robić tak bardzo realne, że aż absurdalne. Więc „pomimo piachu w oczy” róbcie wszystko, walczcie, warto jest pomagać.
NS: – Zwycięstwo drużynowe polegało na tym, że zliczono czasy wszystkich uczestników drużyny?
KW: – Tak, podsumowane były nasze czasy, wyliczona średnia. My nie widzieliśmy tej konkurencji po drodze, byliśmy rozproszeni, każdy startował o innym czasie, bo wymogi „covidowe”. Kiedy przyszły oficjalne wyniki czasowe okazało się, że druga drużyna miała tylko 23 minuty więcej. Gdyby każdy z nas zostawiłby minutę dłużej na każdym punkcie, to byśmy to przegrali. Więc tak naprawdę ta walka była cały czas, trzeba się było koncentrować na biegu, robiło sie gorąco, nasze organizmy przestały przyjmować pokarmy, ciężko nam było z tym sobie poradzić, więc na samych płynach. Chcieliśmy dotrzymać danej obietnicy i pokazać, że amatorzy też potrafią… sięgać gwiazd tak naprawdę.
NS: – Punkty z wodą w ogóle były rzadko – co 20 km? Na „zwykłych” europejskich maratonach są z reguły co 5-10 km?
KW: – Do osiemdziesiątego kilometra mniej więcej co 8 km stał pickup z dodatkową wodą, więc daliśmy radę. Ciężko byłoby, gdyby tej dodatkowej wody nie było.
NS: – No właśnie, bo czytając w regulaminie o odległości pomiędzy punktami z wodą trochę się przeraziłam.
KW: – Dlatego nasze treningi wymagały tego, byśmy uczyli organizm picia płynów co – na przykład – 10 minut małymi łykami. Niektórzy z nas mieli na plecach 3,5 litra płynu. Ja na plecach miałam 5,5 kg łącznie z jedzeniem, power bankiem, z urządzeniami, które pozwalałaby złapać łączność ze światem, gdyby nam się coś przydarzyło. Wszystkim nam zresztą zerwała się łączność, chyba między 40. a 65. kilometrem nikt nie wiedział, gdzie kto jest, nawet ludzie którzy nas obserwowali.
Dlatego nie dość, że grzęźliśmy w piachu, walczyliśmy z silnym wiatrem, to jeszcze dodatkowo nosiliśmy to wszystko na plecach, no i w tej temperaturze. Ale przyłożyliśmy się do treningów.
NS: – Te zabójcze kilogramy! Z opowiadań maratończyków wiem, że nawet flaga potrafi pod koniec biegu ciążyć…
KW: – Flagi również wszyscy mieliśmy ze sobą, wbiegaliśmy z nimi na metę. Jako drużyna mieliśmy o tyle sytuację łatwą, że nasz kapitan Darek w zeszłym roku przybiegł jako 18. Europejczyk. Więc myśmy musieli pokornie bardzo dokładnie wysłuchać jego uwag, jego wskazówek, trzymać się tych założeń. Robiliśmy te treningi, uczyliśmy się picia, jedzenia w saunie. Trzeba było zaufać. No i drużyna! Tutaj nikt nie grał na swoje konto. Nie, każdy miał swoje zadanie do zrobienia, każdy miał w głowie Jacka, daliśmy tak dużą deklarację, która dla nas była też pewnego rodzaju ciężarem, bo co powiedzieć, jak nam się nie uda? To też nas chyba pchało.
NS: – Nikt nie miałby do Was pretensji, nikt…
KW: – Ale my chyba czulibyśmy się z tym źle. Jacek też nie miałby pretensji, natomiast my tak baaardzo chcieliśmy wszyscy dobiec. W moim przypadku to czwarte miejsce wśród kobiet, to jest jakiś tam -enty temat, to nie jest takie interesujące. Natomiast to, jak Jacek mówi, że jest częścią naszej drużyny, że się z nami solidaryzuje, mówi o tym, to pierwszy raz wypowiedziane takie jego słowa były tak „łał”. Tak musiało po prostu być, że los nas połączył i on był dla nas jakimś bodźcem, który sprawił, że właśnie pomimo piachu w oczy, udało nam się przebiec 100 km przez pustynię dla Jacka Gaworskiego i zwyciężyć.
NS: – A kiedy Pani miała tę nogę złamaną?
KW: – Ja ją złamałam w listopadzie, 10 listopada, a 11 biegłam maraton w Atenach.
NS: – Z tą złamaną nogą??
KW: – Tak. Człowiek jest nienormalny. Bo to były Ateny, bo to był taki kultowy maraton, taki historyczny. Ja myślałam, że noga jest tylko skręcona, w Polsce bym tego pewnie nie pobiegła, ale człowiek taki jest naiwny. Po złamaniu wróciłam do biegów pod koniec marca, początek kwietnia. Czerwiec – Bieg Rzeźnika, 88 km. Jestem strasznie upartą osobą, szaloną i wychodzę z założenia, że jest tylko jedno życie, i albo robimy wszystko, żeby spróbować je przeżyć jak najlepiej, albo… Ja teraz się uspokoję trochę, odpocznę, zacznę tak trenować, żeby to nie było od kontuzji do kontuzji, muszę sprawdzić, co z tą anemią, bo to wcale zabawne nie jest, a mamy jakieś takie plany na przyszłość, jakieś kosmiczne. Fajnie byłoby je realizować w takim składzie jaki jest i nieść dalej pomoc, bo to jest tak naprawdę najważniejsze. Każdy mówi, że fajnie jest pomagać, ale ludzie z perspektywy kanapy nic tak naprawdę nie robią. My nasze słowa chcemy wdrażać w czyny bo pomaganie jest dziecinnie proste. Jak widać, jest. Tylko czasami trzeba chwilę popracować, parę tygodni, miesięcy…
Ilona Raczyńska, fot. autorka, Adrian Stykowski / PKPar
Data publikacji: 23.10.2020 r.