Smak z innej perspektywy, czyli kolacja w ciemności
Klienci prowadzeni przez tonącą w mrokach salę przed oczami mają tylko czerwone światła noktowizorów swoich przewodników. Następnie siadają przy stolikach, by zjeść nieznane im danie, którego na dodatek nie widzą - wszystko po to, by spojrzeć na kwestię smaku z innej perspektywy.
„Kolacje w ciemności”, podczas których klienci nie widzą, co jedzą, nie widzą gdzie się znajdują, czasem nie widzą nawet z kim siedzą, nie są nowym pomysłem. Spotkania te regularnie organizowane są od kilku lat w różnych miastach Polski i cieszą się niesłabnącą popularnością. Tylko na Śląsku w ostatnich dwóch latach zorganizowano ok. 70 takich wydarzeń, w których udział wzięło ok. 1,7 tys. osób.
Cel takiej kolacji jest jeden – sprawić, by jej uczestnicy spojrzeli na kwestię smaku z zupełnie innej perspektywy. Właśnie dlatego prowadzeni są do tonącej w egipskich ciemnościach sali, w której wcześniej nie byli i gdzie widzą tylko czerwone światełka noktowizorów na głowach kelnerów. Co więcej, przed wejściem do sali należy się zobowiązać m.in. do nieużywania telefonów komórkowych, zegarków fluorescencyjnych oraz innych przedmiotów mogących być choć znikomym źródłem światła.
– Proponujemy naszym gościom zupełnie nowe przeżycia i wrażenia. Pokazujemy im, jak funkcjonują nasze zmysły, gdy „wyłączony” zostanie zmysł wzroku – jak wtedy pobudza się zmysł smaku, węchu, słuchu i dotyku. Nie mówiąc o rozbudzeniu naszej wyobraźni – powiedziała PAP Life liderka projektu „Kolacja w ciemności” („Dine in the dark”) Weronika Kantor.
Jak mówiła, sam pomysł takich kolacji po ciemku wywodzi się z Francji, gdzie organizowane były spotkania w mroku z udziałem osób niewidomych. – Miało to pokazać pozostałym uczestnikom, jak żyją osoby niewidome i w jaki sposób sobie radzą – dodała Kantor.
W podobny bowiem sposób odbierają świat uczestnicy „Kolacji w ciemności”, gdzie skazani są wyłącznie na swój słuch, dotyk, węch i smak.
Współwłaścicielka katowickiej restauracji węgierskiej „Zaklęty Czardasz”, gdzie organizowane są te „eventy”, Beata Molenda podkreśliła, że w mroku intensywniej odczuwa się smaki, a także samą wielkość porcji. – Podajemy standardowe porcje, a klientom wydaje się, że są olbrzymie. Tak właśnie działają nasze zmysły – powiedziała.
Uczestnicy kolacji nie znają menu; mogą jedynie wybrać opcję mięsną lub wegetariańską. Ważne jest więc podanie wcześniej ewentualnej alergii na dane składniki.
Kelnerzy po kolei podają do stołów: przystawkę, danie główne i deser. I wtedy zaczyna się zabawa z odgadywaniem potraw i ich składników. Niezwykle pomocne stają się wówczas… dłonie. Bo choć na stole leżą sztućce, to jedzenie za pomocą rąk w takich warunkach nie jest żadnym faux pas. Tym bardziej, że na stole są serwetki i specjalnie przygotowane ręczniki.
Odgadnięcie menu nie jest jednak prostą sprawą, bo choć smak łososia jest charakterystyczny, to jak bez widzenia zgadnąć, czy mus został zrobiony z czerwonej, zielonej czy żółtej papryki?
– W tym momencie klienci bardzo często zaczynają zagadywać inne osoby, wymieniać się spostrzeżeniami, a propozycji jest, co nie miara. W ten sposób między stolikami nawiązuje się integracja – wskazała Kantor.
Degustacja trwa około dwóch godzin. Towarzyszą jej również atrakcje m.in. próba rozpoznania wielkości sali, w której odbywa się kolacja. Na końcu uczestnicy spotykają się z szefem kuchni, który opowiada o daniach i ich składnikach. Koszt kolacji dla dwóch osób to ponad 200 zł.
Podczas spotkań nie brakuje też zabawnych sytuacji, ale gości obowiązuje jedna zasada, że wszystko, co dzieje się ciemności, tam pozostaje. (PAP Life)
akp/ jbr/, oprac. sza
Data publikacji: 29.05.2017 r.