Autorka na Times Square, Nowy Jork
Stany Zjednoczone to kraj, który wcześniej czy później musi znaleźć się na liście marzeń zapalonego podróżnika. To ziemia obiecana tysięcy emigrantów, ocean możliwości i szans dla wierzących w karierę „od zera do milionera".
Ten kulturowy tygiel u jednych budzi fascynację i podziw, u innych nieskrywaną niechęć. Na pewno nie obojętność. USA jest nie tylko mocarstwem. To kuszący miraż, intrygująca mozaika, państwo państw, o którym można powiedzieć wszystko. Ale „wszystko” w przypadku USA to zawsze za mało.
Nice to meet you, Ameryko!
Do USA pojechaliśmy z Markiem na zaproszenie mojej przyjaciółki, która od kilkunastu lat mieszka z rodziną w Southbridge, w stanie Massachusetts. Realizację marzenia o wyjeździe trzeba zacząć od złożenia aplikacji o wizę i uiszczenia opłaty ok.600 zł za rozpatrzenie wniosku. Nie podlega zwrotowi nawet w przypadku odmowy. Nasze aplikacje wypełniałam sama przez Internet (po angielsku), ale są też wyspecjalizowane biura, które w tym pośredniczą. Pytania mogą – delikatnie rzecz ujmując – zaskoczyć. Dotyczą one np. udziału w organizacjach terrorystycznych i aktach ludobójstwa.
Na rozmowę z konsulem należy przyjechać do Warszawy lub Krakowa (do wyboru). O decyzji dowiadujemy się od razu na spotkaniu. Nam przyznano promesy wizowe na dziesięć lat po niespełna trzyminutowej rozmowie. Jednak o wjeździe na teren USA decyduje urzędnik imigracyjny i dopiero po spotkaniu z nim możemy stanąć na amerykańskiej ziemi. My lecieliśmy do Bostonu przez Paryż i taki wywiad przeprowadzono z nami na lotnisku Charles de Gaulle. Miła pani pytała nas głównie o naszych znajomych w USA.
W Bostonie po wylądowaniu zajął się nami pracownik lotniska. Przedstawił się z imienia, zapytał „how are you” i tym samym od razu pozwolił nam doświadczyć amerykańskiej uprzejmości. Takie zachowanie jest powszechne, a wszechobecny uśmiech oraz grzeczność to również cechy amerykańskiego sposobu bycia. Nawet jeśli czasem wydają się one powierzchowne i nienaturalne, na pewno ułatwiają wzajemne relacje.
Southbridge to niewielkie miasto w Nowej Anglii. Przybyszowi z Europy od razu rzucają się w oczy bardzo ładne domy kryte sidingiem, z gankami, ogródkami, bez ogrodzeń. Na wielu z nich powiewa amerykańska flaga. Amerykanie swój patriotyzm manifestują chętnie i z dumą. Piękny dom mojej przyjaciółki, położony na malowniczym wzgórzu, nie jest przystosowany na przyjmowanie gości na wózkach inwalidzkich, ale „with a little help of my friends” pokonywanie barier nie stanowiło większego problemu.
Po amerykańsku, czyli po chińsku
Trzydniową wycieczkę do Waszyngtonu, Baltimore, Filadelfii i Nowego Jorku zamówiłam już po przybyciu na miejsce. Przedstawicielka biura podróży w Bostonie zapewniała, że postarają się, by na tę trasę przygotowano autokar przystosowany do przewozu osób na wózkach inwalidzkich, a jeśli to będzie niemożliwe, pilot i kierowca będą nam pomagali. Na miejscu zbiórki okazało się, że jedziemy z ponad pięćdziesięcioosobową grupą Chińczyków, w której, oprócz mnie i Marka, jest jeszcze paru Hindusów. I dwóch chłopaków z Polski. Na szczęście, gdyż autobus nie był przystosowany, a chiński kierowca i pilot poinformowali mnie, że ich nie uprzedzono o uczestnictwie osoby na wózku.
Mogliśmy z Markiem liczyć na pomoc rodaków, którzy ochoczo mnie wnosili i znosili na wszystkich przystankach. Do przejechania mieliśmy ok.1800 km. Pilot o imieniu Mo prowadził wycieczkę zarówno po chińsku, jak i po angielsku. Na trasie przewidziano dwa noclegi w hotelach. Niestety, nie mogłam liczyć na przystosowane pokoje, gdyż nie zgłoszono takiej potrzeby. Trzeba było sobie radzić w warunkach, jakie zastaliśmy, co oznaczało np. bardzo wysokie łóżka i bardzo niskie toalety, zresztą dość typowe, jak mi się wydaje, dla USA.
Mam marzenie
Pierwszym miastem na trasie naszej wycieczki był Waszyngton. Miasto podzielone jest na trzy części. Pierwsza to właściwy Waszyngton, czyli Dystrykt Kolumbii (ang. District of Columbia, w skrócie DC). Pozostałe dwie części położone są w przylegających stanach Wirginia i Maryland. Ponieważ w USA stany mają bardzo dużą autonomię, aglomeracja waszyngtońska podlega trzem osobnym systemom prawnym i administracyjnym. USA kojarzą się z drapaczami chmur, wieżowcami, tymczasem stolica ma niską zabudowę.
Najpierw udaliśmy się do parku National Mall. Znajduje się tu kilka pomników i budowli upamiętniających najważniejsze wydarzenia z dziejów Stanów Zjednoczonych. Zaczęliśmy od miejsca upamiętniającego weteranów wojny w Wietnamie. Są tu naturalnej wielkości rzeźby żołnierzy, tablice pamiątkowe, flagi. Amerykański patriotyzm to mieszanka patosu, szacunku, dumy. Na stronie internetowej parku jest informacja o „kontrowersyjnej” wojnie w Wietnamie, ale ofiary wszelkich działań wojennych traktowane są z najwyższym szacunkiem.
Następnie udaliśmy się do Lincoln Memorial – mauzoleum zbudowanego na wzór świątyni doryckiej. Na schodach mnóstwo ludzi chcących uwiecznić siebie na tle budowli będącej symbolem amerykańskiej demokracji, a w środku posąg Abrahama Lincolna 28-metrowej wysokości, znany m.in. z wizerunku na 5-dolarowym banknocie. To tu Martin Luther King wygłosił w 1963 roku słynne przemówienie „I have a dream” („Mam marzenie”). W całym parku są dogodne podjazdy i ścieżki rowerowe. To miejsce często odwiedzane nie tylko przez turystów, lecz także przez miłośników joggingu i spacerów. Nad parkiem góruje biały obelisk upamiętniający prezydenturę George’a Waszyngtona, jeden z najbardziej charakterystycznych symboli stolicy USA.
Pod Białym Domem ciągle ktoś demonstruje. I tym razem nie było inaczej. Nawet deszcz nie zniechęcił chłopaka na wózku do manifestowania swojej pacyfistycznej postawy, czy grupy Chińczyków próbujących zwrócić uwagę na nielegalny handel organami. Ochrona pilnowała, by turyści nie zbliżali się zbyt blisko do siedziby prezydenta, która wydała mi się mniej okazała niż w przekazach telewizyjnych. Za to Kapitol – siedziba Kongresu Stanów Zjednoczonych – wygląda niezwykle majestatycznie i imponująco. Nic dziwnego, że ten symbol demokracji jest inspiracją dla wielu budowli na świecie. Bardzo podobny budynek widziałam ostatnio w… Hawanie, na Kubie.
Wizytę w Waszyngtonie zakończyliśmy godzinnym rejsem po rzece Potomac. Ostatnia okazja, by jeszcze rzucić okiem na najważniejsze atrakcje stolicy – charakterystyczny, pięciokątny Pentagon, Kennedy Center, budynki kompleksu Watergate, figura z rozłożonymi ramionami, która była inspiracją dla słynnej sceny z filmu „Titanic”, etc. A to wszystko przy dźwiękach jazzu – najbardziej amerykańskiego gatunku muzyki.
God bless America
Kolejnym przystankiem było Baltimore. Miałam jeszcze świeżo w pamięci informacje o zamieszkach, jakie wybuchły w kwietniu br. w tym mieście po śmierci czarnoskórego chłopaka na skutek brutalnych działań policji. Tymczasem miasto sprawiało wrażenie oazy spokoju. To bardzo uprzemysłowiona część stanu Maryland, ale nadmorska promenada wygląda jak deptak wakacyjnego kurortu. Dumą miasta jest zacumowany w porcie ostatni zwodowany w 1854 roku żaglowy okręt USA.
Miło było przysiąść i poobserwować ludzi; chłopak w podartym podkoszulku, futrzanej czapce i ze słuchawkami na uszach z zapamiętaniem coś nucił, jakaś kobieta głośno mówiąc do siebie zwróciła uwagę policjantki, dwie dziewczyny z wyraźną nadwagą rozdawały ulotki z reklamą jakiegoś lokalnego kościoła. Po drodze mijaliśmy mnóstwo billboardów z hasłami religijnymi.
To kraj wielu wyznań i religii, co ma swoje korzenie w wielokulturowości kraju zbudowanego przez imigrantów. Bóg jest obecny w przemówieniach prezydentów, na niektórych parkingach można zobaczyć wyznaczone miejsce do parkowania bryczek Amiszów, a jednocześnie przybywa Amerykanów nie identyfikujących się z żadnym wyznaniem. Religijność made in America jest osobliwa i cechuje ją przekonanie, że w coś trzeba wierzyć.
Filadelfia jest bardzo ważna dla historii USA. Po kilkugodzinnej jeździe Mo kategorycznym tonem poinformował, że mamy 40 minut na obejrzenie miasta. Zatrzymaliśmy się przy Independence National Historical Park, wokół którego skupione są główne atrakcje. Najważniejsza z nich to ważący ponad 900 kg Dzwon Wolności – symbol walki o niepodległość Stanów Zjednoczonych, a potem o zniesienie niewolnictwa. Filadelfia była pierwszą stolicą USA oraz miejscem podpisania Deklaracji Niepodległości w 1776 r. Tutaj też najprawdopodobniej powstała pierwsza flaga USA uszyta przez Betsy Ross. W Filadelfii znajduje się również dom, w którym w czasie wojny o niepodległość mieszkał Tadeusz Kościuszko. Niestety, program naszej „chińskiej” wycieczki nie przewidywał wizyty w tym miejscu. Szkoda.
New York, New York!
Liza Minelli w filmie „New York, New York” śpiewała: „Chcę obudzić się w mieście, które nigdy nie zasypia”. Zatrzymaliśmy się w pobliżu Empire State Building – jednego z najbardziej rozpoznawalnych symboli metropolii. Od razu poczułam, że tego miasta będzie mi mało. I za krótko, za szybko. „Big Apple”, jak często nazywa się Nowy Jork, pozostawia niedosyt, tęsknotę, budzi zadziwienie, zachwyt. Jest jak karuzela – kręci ci się w głowie, a chcesz więcej. Od razu porwał nas kolorowy tłum – mieszanka najprzeróżniejszych ras, ludzie z kubkami do kawy, kobiety w wytwornych strojach i eleganccy businessmani, którzy wyskoczyli na lunch, barwni ekscentrycy, uliczni artyści. Jakaś dziewczyna w czerwonych rajstopach wdzięcznie pozuje do fotografii, rudowłosy chłopak w stroju marynarza reklamuje nową restaurację. Tuż obok Piąta Aleja – jedna z najbardziej znanych ulic Manhattanu. Wchodzę do sklepu z pamiątkami. Sprzedawczyni pyta skąd jestem. Jej szwagier jest Polakiem. W USA niemal każdy zna kogoś pochodzącego z Polski.
Obszar współczesnego Nowego Jorku został odkryty przez Europejczyków w 1524 roku. Zamieszkiwany był wtedy przez indiańskie plemię Delawarów. W 1626 roku Peter Minuit, wykupił wyspę Manhattan za dobra o wartości 60 guldenów holenderskich. Jedna z obalonych legend mówi, że Delawarowie odsprzedali wyspę za szklane paciorki, których wartość szacowano na 24 dolary. W każdym bądź razie była to jedna z najważniejszych transakcji w historii ludzkości.
Szybko trafiliśmy na Times Square. Tu znajdują się słynne reklamy świetlne. Wszystko miga, oślepia, ogłusza. Zwariowany świat oglądany jakby w przyśpieszonym tempie. I Broadway. Królestwo miłośników teatru i muzyki. Reklama musicalu „Mamma mia”, tuż obok budki z hamburgerami. Oto Ameryka.
Wizytę w Nowym Jorku zakończyliśmy godzinnym rejsem po rzece Hudson.
Z pokładu można podziwiać wieżowce Manhattanu, w tym One World Trade Center – wieżę zbudowaną na miejscu zburzonych w ataku terrorystycznym 11 września 2001 roku biurowców WTC. Ale wszyscy najbardziej wypatrywaliśmy Statuy Wolności. Była ona darem Francji na stulecie Amerykańskiej Wojny o Niepodległość. To coś więcej niż pomnik. To symbol niepodległości, który budził nadzieje imigrantów ze Starego Świata. Patrząc na tę monumentalną postać można niemal poczuć to samo, co przybywający przed laty do nowojorskiego portu. Na horyzoncie witał ich symbol nowego życia.
Zaczarowany świat Nowej Anglii
Nowa Anglia to kolebka kultury i intelektualne zagłębie USA. Składa się z sześciu stanów: Maine, New Hampshire, Vermont, Massachusetts, Rhode Island i Connecticut. Region słynie m.in. z prestiżowych uczelni. Stąd także pochodziło aż ośmiu z czterdziestu czterech dotychczasowych prezydentów USA. Znajduje się tu wiele interesujących miejsc. Oto niektóre z nich:
Old Sturbridge Village jest niezwykłą, „żywą” wioską ukazującą życie amerykańskiej prowincji na początku XIX wieku. Znajduje się tu warsztat garncarza, sklepik kolonialny, czynny młyn, bank. Pracownicy w strojach z epoki przedstawiają życie tak, jak ono najprawdopodobniej wyglądało. Z zaciekawieniem podglądaliśmy pracę sklepikarzy, rzemieślników, farmerów, opowiadających o swoich zajęciach w pierwszej osobie, w czasie teraźniejszym. Prawdziwa podróż w czasie.
Salem to miasto czarownic spopularyzowane przez sztukę Arthura Millera pt. „Czarownice z Salem”, a potem przez film pod tym samym tytułem. Proces oskarżonych o czary kobiet z 1692 roku stał się nie tylko nośnym tematem dla artystów, ale również dobrym chwytem reklamowym, dzięki któremu niewielkie miasto jest znaczącym ośrodkiem turystycznym. Główna ulica miasta pełna jest sklepików z czarodziejskimi gadżetami, wróżki reklamują tu swoje usługi. Nawet wystrój wielu kawiarenek nawiązuje do czarów i magii. Tutejsze wozy policyjne mają stosowne logo, szkoły publiczne są znane jako „Szkoły Czarnoksięstwa”, zespół futbolowy miejscowej szkoły wyższej nazywa się „The Witches” („Czarownice”), a Gallows Hill, miejsce niegdysiejszych publicznych egzekucji, jest używane w charakterze boiska sportowego.
Old Orchard w stanie Maine to miejscowość wypoczynkowa nad Oceanem Atlantyckim z plażą długości 11 km. Główną atrakcją jest park rozrywki Palace Playland, dość hałaśliwe miejsce, bardzo lubiane przez miłośników różnych zwariowanych kolejek i automatów do gry. Stupięćdziesięciometrowe drewniane molo to deptak i pasaż handlowy w jednym. W Old Orchard byliśmy 4 lipca, czyli w Dzień Niepodległości, więc w mieście było szczególnie dużo ludzi. Wieczorem niebo nad kurortem rozświetliło się feerią barw i świateł. Pokaz fajerwerków podkreślił atmosferę święta i relaksu.
Polska Ameryka
Podczas pobytu w USA mieliśmy szczęście przebywać w prywatnym domu, żyć rytmem dnia codziennego gospodarzy, uczestniczyć w ich życiu rodzinnym i towarzyskim. Z podziwem, a często z niekłamanym wzruszeniem obserwowałam bliskie kontakty lokalnej Polonii. Byliśmy na mszy w polskim kościele, jedliśmy polskie potrawy, po które często trzeba jeździć dość daleko. Wspólne celebrowanie różnych uroczystości, wymienianie się polskimi książkami i silna więź emocjonalna z tym, co najgłębiej polskie, jest naprawdę niezwykła. To Polonia ludzi sukcesu odniesionego w obcym kraju, sukcesu okupionego ciężką pracą i tęsknotą. Szybko też okazało się, że przyjaciele naszych przyjaciół są naszymi przyjaciółmi.
Amerykę należy mierzyć inną miarą. I to nie tylko dlatego, że używają galonów, mil, stóp, cali. Inne jest tu pojęcie odległości, a stuletni obiekt jest już bardzo starym zabytkiem. Ciągle też pokutują stereotypy, według których przeciętny Amerykanin nie grzeszy inteligencją, ma nadwagę i kredyt, żywi się w McDonaldzie i posiada nieograniczony dostęp do broni. Warto jednak pamiętać, że to również kraj niezliczonej liczby noblistów, wybitnych artystów, wspaniałej kinematografii i niezaprzeczalna potęga ekonomiczna.
W mojej pamięci USA pozostaną krajem ujmującej życzliwości, różnorodności i nieskończonych możliwości.
Każdy turysta poznaje tylko cząstkę odwiedzanego świata. Zwiedzanie Ameryki zaostrza apetyt i zachęca do kolejnego zgłębiania jej charakteru i kolorytu. Pewnie nieprzypadkowo wizę otrzymuje się na 10 lat. See you, Ameryko!
Lilla Latus
fot. Marek Hamera
Data publikacji: 28.07.2015 r.