Po wybuchu wojny Kliniczny Szpital Wojewódzki nr 2 w Rzeszowie przyjął ok. 40 dzieci z Ukrainy z chorobami nowotworowymi
- 25.02.2023
Przyjęliśmy dziewczynkę, u której w wyniku procesu nowotworowego doszło do niedowładu nóg. Ponieważ kilka tygodni czekała na ewakuację, było już za późno, żeby ten proces odwrócić. Ale udało się u niej osiągnąć remisję i ma duże szanse na całkowite wyleczenie – powiedział PAP dr hab. n med. Radosław Chaber, prof. Uniwersytetu Rzeszowskiego, kierownik Kliniki Onkohematologii Dziecięcej Klinicznego Szpitala Wojewódzkiego nr 2 w Rzeszowie.
PAP: W jaki sposób dzieci z Ukrainy z chorobami onkologicznymi trafiały na leczenie w klinice onkohematologii KSW nr 2?
Dr hab. n med. Radosław Chaber, prof. UR: W pierwszych dniach po wybuchu wojny zgłaszały się do nas rodziny z dziećmi, które wyjeżdżały z Ukrainy na własną rękę. Zostały pokierowane do nas przez swoich lekarzy albo znajomych. Rzeszów jest stosunkowo blisko granicy i jesteśmy najbliżej położoną kliniką o takim profilu. Zazwyczaj to były krótkotrwałe pobyty, w drodze do innych miejsc, czy na dalsze leczenie. Natomiast już w drugim miesiącu od rozpoczęcia wojny ruszyła wspólna inicjatywa, którą prowadziło Polskie Towarzystwo Onkologii i Hematologii Dziecięcej. Ewakuację po naszej stronie granicy organizowała Fundacja Herosi, we współpracy z amerykańską St. Jude Global (jedna z największych organizacji wspierających dzieci z chorobami nowotworowymi na świecie). Odbierali dzieci i ich rodziny z granicy i organizowali transport do konkretnych szpitali na terenie Polski, ale też do specjalistycznych ośrodków w Europie, Kanadzie czy Stanach Zjednoczonych. Dzięki temu mogliśmy dać tym dzieciom nowoczesne i drogie terapie, na które zapewne w Ukrainie w tym momencie nie miałyby szans.
PAP: Po ciężko chore dzieci z Ukrainy wyjeżdżały na granicę karetki z Rzeszowa.
R.Ch: Szpital (KSW nr 2) nie organizował takiego transportu. Nie bylibyśmy w stanie. Zajęła się tym Fundacja Herosi. Dzieci dojeżdżały do granicy i stamtąd były transportowane.
PAP: W walce z rakiem liczy się czas…
R.Ch: …co więcej, trzeba pamiętać, że w przeciwieństwie do dorosłych, u dzieci nowotwory rozwijają się niezwykle szybko i agresywnie. Dlatego, nawet kilkutygodniowa zwłoka w prowadzeniu terapii mogłaby się dla nich wiązać z dużymi problemami, a niejednokrotnie doprowadzić do utraty życia. Czas był tutaj niezwykle istotnym elementem.
PAP: Ilu małych pacjentów z Ukrainy trafiło do waszej kliniki onkohematologii
R.Ch: Kilkudziesięciu, ok. 40.
PAP: Jakiej pomocy potrzebowali?
R.Ch: Bardzo różnej, począwszy od ustabilizowania stanu pacjenta, podania antybiotyków czy transfuzji preparatów krwiopochodnych, poprzez kontynuowanie bądź rozpoczęcie leczenia chorób nowotworowych i ciężkich chorób hematologicznych, a kończąc na procedurach wysokospecjalistycznych, jak transplantacja komórek macierzystych szpiku kostnego. Część pacjentów kontynuuje leczenie w Rzeszowie, a część została przekierowana do innych ośrodków w kraju i zagranicą.
PAP: Wszystkim udało się pomóc?
R.Ch: Przyjęliśmy m.in dziewczynkę, u której dopiero rozpoznano chorobę. To było w pierwszych dniach wojny. W wyniku procesu nowotworowego doszło u niej do uciśnięcia rdzenia kręgowego, a w konsekwencji do niedowładu kończyn dolnych. Tragizm tej sytuacji polega na tym, że gdyby ta dziewczynka od razu dostała leki, a chodzi o podstawowe leki, które ma każdy szpital, prawdopodobnie nie doszłoby do tego niedowładu i mogłaby normalnie chodzić. A ponieważ czekała kilka tygodni na ewakuację, było już za późno, żeby ten proces odwrócić. Pocieszające może być tylko to, że pomimo tego udało się u niej osiągnąć remisję choroby nowotworowej i ma duże szanse na całkowite wyleczenie. Przyjęliśmy też niemowlę w ciężkim stanie ogólnym i z olbrzymim guzem w jamie brzusznej i z powiększoną wątrobą. Z tego powodu dziecko miało duże problemy z oddychaniem. Ale dzięki chemioterapii, którą zastosowaliśmy niezwłocznie, po paru tygodniach i w tym przypadku udało się doprowadzić do remisji. Jeszcze jest za wcześnie, żeby wyrokować co do ostatecznego wyniku leczenia, ale to dziecko także ma szanse być całkowicie wyleczone.
PAP: Jak zapamiętał pan profesor pierwsze spotkania z pacjentami z Ukrainy. Zmęczonymi kilkudniową czasem podróżą, którzy nie dość, że musieli uciekać przed wojną, to jeszcze zmagają się z ciężką chorobą?
R.Ch: To jest trudne pytanie. Dla wszystkich to był szok, również dla nas. Byliśmy bardzo przejęci… Niektórzy przyjeżdżali do nas w środku nocy. Matki z dziećmi, które miały tylko jedną walizkę najpotrzebniejszych rzeczy. W pierwszych godzinach chcieliśmy się o nich zwyczajnie zatroszczyć, dać jedzenie i picie, choć oczywiście najważniejsze były kwestie medyczne. Byli też i tacy, którzy dopiero przyzwyczajali się do myśli, że są ciężko chorzy i wymagają długotrwałego leczenia. U starszych dzieci dochodził jeszcze strach o to, co się dzieje z ich bliskimi, ojcami, którzy zostali na Ukrainie. Oczywiście skupialiśmy się przede wszystkim na leczeniu, ale w pomoc angażował się cały personel kliniki. Pracownicy przynosili np. ubrania swoich dzieci i oddawali tym, którzy potrzebowali. Pani psycholog, wykorzystując swoje prywatne kontakty, pomogła w znalezieniu i wynajęciu kilku mieszkań. Mam nadzieję, że każdy uchodźca, który do nas trafił, dostał od nas życzliwość i ciepło.
PAP: Bariera językowa była dużym problemem?
R.Ch: Szpital dość szybko zorganizował tłumaczy ukraińskich. Pomagała nam też Fundacja Iskierka, która na co dzień z nami współpracuje i zajmuje się sprawami związanymi z pomocą logistyczną czy socjalną. Natomiast dzięki fundacji St. Jude Global mieliśmy przetłumaczoną całą dokumentację medyczną, więc język w pewnym momencie przestał być problemem. W codziennych, zwykłych rozmowach radziliśmy sobie ze względu na podobieństwo polskiego i ukraińskiego.
PAP: Leczenie szpitalne kiedyś się kończy. Czy uchodźcy z Ukrainy mogli liczyć na dalszą pomoc, czy musieli sobie sami radzić?
R.Ch: Część rodzin chce wrócić do siebie, więc została w Rzeszowie, bo stąd niedaleko na Ukrainę. Znaleźli mieszkanie w Rzeszowie także po to, żeby dzieci mogły kontynuować u nas leczenie, które w przypadku chorób nowotworowych jest wielomiesięczne, a nawet wieloletnie. Zapewniamy im opiekę w ramach poradni czy szpitala. To ważne, bo pacjenci onkologiczni przez kilka lat powinny być pod stałą kontrolą lekarską. Zarówno pod kątem potencjalnego powrotu choroby, jak i działań niepożądanych, które mogą wystąpić z opóźnieniem. A część rodzin wyjechała do innych polskich miast, czy ośrodków, także za granicę.
PAP: Kiedy polskie szpitale zaczęły pomagać uchodźcom z Ukrainy, pojawiły się obawy, że pacjenci z Polski będą mieli ograniczony dostęp do leczenia.
R.Ch: Z pełną odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że póki co, mamy możliwości, żeby pacjentów ukraińskich leczyć bez żadnej szkody dla dzieci polskich. Przyjmujemy wszystkie dzieci, które wymagają diagnostyki, czy leczenia choroby nowotworowej. Zapewniam, że w żaden sposób nie została ograniczona dostępność do leczenia. (PAP)
Agnieszka Lipska, fot. freepik.com
Data publikacji: 25.02.2023 r.