foto: Bartłomiej Zborowski/PKPar
- Kiedy pędzimy z góry z prędkością od 70 do 100 km/h nie widzę żadnych szczegółów trasy. Ufam wskazówkom Ani, która jedzie przodem – opowieść niedowidzącego alpejczyka, Macieja Krężela.
Ze startu pierwsza rusza Ania Ogarzyńską, moja przewodniczka już od 10 lat. Ja za nią mniej więcej po sekundzie. Ona ma na sobie jaskrawą kurtkę z pomarańczowym numerem przewodnika i gumę startową czerwonego koloru. Nie widzę na lewe oko, a prawym nie za dobrze. Mam osłabioną ostrość do -7,5 i zawężone pole widzenia do 35 proc. U zdrowego człowieka ten zasięg wynosi 90 proc. Startuję w kategorii B3 i są jeszcze dużo gorzej widzący ode mnie albo wręcz wcale.
Kiedy pędzimy z góry z prędkością od 70 do 100 km/h widzę głównie biel i sylwetkę Ani. Żadnych szczegółów trasy. Ona informuje mnie o nich przez interkom. W słuchawce od startu do mety słyszę ostrzeżenia: „dziura”, „nierówność”, „lód”, „ostry skręt w lewo”, „wyżej na tyczkę” itp. W slalomie na reakcję mam nie więcej niż sekundę.
Ania zawsze wyprzedza mnie na odległość bramki. W zależności od konkurencji to może być albo kilka albo kilkanaście metrów jak w slalomie, 30 metrów jak w slalomie gigancie czy nawet 50 metrów jak w zjeździe. Ale aż tak daleko nigdy mi nie odjechała. Musi bardzo uważać, żeby mnie nie zgubić. Nie tylko dlatego, że jak mi zniknie, to klops. Za zwiększenie odległości do dwóch bramek jest dyskwalifikacja. Podobnie jak za potrącenie bramki, bo zawodnik może się nabić na powracającą tyczkę. Najgorzej jednak jak przewodnik się przewróci, co przecież każdemu narciarzowi może się zdarzyć.
Bardzo długo docieraliśmy się z Anią, łapaliśmy wspólny rytm i porozumienie. Dziś jesteśmy zgrani jak w małżeństwie, mogę powiedzieć, że współpraca jest idealna. Ale nawet po tych 10 latach wciąż moglibyśmy niektóre kwestie poprawić. Na igrzyskach w Soczi zajęliśmy wspólnie 5. miejsce w slalomie. W Pjongczangu jak na razie najwyższe – 6. miejsce zajęliśmy w super kombinacji.
Pozdrowienia dla profesora
Problemy z oczami zaczęły się tuż po urodzeniu. Pierwszą operację miałem już po trzech miesiącach. Lekarze zdiagnozowali jaskrę i bardzo wysokie ciśnienie środgałkowe. Teoretycznie ktoś z taką przypadłością powinien unikać jakiegokolwiek wysiłku, o zawodowym uprawianiu sportu nie wspominając.
Ale ja jestem pod bardzo dobrą opieką lekarską. Miałem wielkie szczęście, że znalazłem się pod opieką profesora Jerzego Szaflika, jednego z najlepszych specjalistów od chorób oczu w Europie. Przy okazji chciałem go bardzo serdecznie pozdrowić. W trakcie igrzysk w Pjongczang pan profesor przypomniał sobie, że jestem jego pacjentem, odnalazł mnie na Facebooku i zaprosił na darmową wizytę. Napisał, że jeśli przy obecnym postępie medycyny, która przecież poszła bardzo do przodu od ostatniego spotkania, będzie w stanie mi pomóc, to chętnie podejmie leczenie.
Jaskra postępowała, uszkadzając poważnie nerw wzrokowy. Liczne operacje zatrzymały postęp choroby, ale z kolei w 2011 roku przyplątał się wirus, który spowodował odwarstwienie siatkówki. Mimo dwóch operacji nie udało się jej uratować i straciłem wzrok w lewym oku.
Rodzice usłyszeli, że mam normalnie żyć, nie przejmować się i robić wszystko co inne dzieciaki. Sami byli pasjonatami sportu, więc to było naturalnie, że zaczęli mnie zabierać na narty. Tata sam skończył AWF i uprawiał mnóstwo dyscyplin, którymi konsekwentnie mnie zarażał. Trenowałem pływanie, zresztą na niezłym poziomie, bo ustanowiłem około 10 rekordów Polski w swojej kategorii. Oprócz tego surfing, jeździectwo konne, kolarstwo szosowe i górskie, wakeboard.
Kiedy już sport zaczął sączyć we mnie adrenalinę, uzależniłem się od niej. Nie umiem niczego nie robić, energia mnie rozpiera. Cały czas mam potrzebę ruchu. Jak każde dziecko na stoku najpierw jeździłem między nogami taty, a kiedy już mogłem być samodzielny, ojciec stał się moim przewodnikiem, choć nawet nie słyszeliśmy wtedy jeszcze o sporcie niepełnosprawnych i instytucji przewodnika.
W 2006 roku trafiliśmy na mistrzostwa Polski niepełnosprawnych, które wygraliśmy. Dostrzegł mnie tam Roman Schmidt, dzisiejszy Szef Misji w Pjongczangu, a wtedy trener kadry narciarskiej i zaprosił na zgrupowanie. Od tego czasu, czyli już 12 lat reprezentuję Polskę. To także pan Roman znalazł Anię i namówił na współprace ze mną.
Zawodowcy
Wiadomo, że dobry przewodnik musi jeździć na nartach lepiej od zawodnika. Ania startowała w zawodach FIS-owskich, czyli o najwyższej randze dla osób pełnosprawnych. Była mistrzynią Polski juniorów i seniorów, ale jej karierę przerwała przewlekła kontuzja kolana. Na szczęście po wyleczeniu postanowiła nie zrezygnować z nart, ale związać się z paraolimpizmem.
Czy możemy się z tego utrzymać? Nie pracujemy zawodowo, jaki pracodawca chciałby nas zatrudnić gdy ponad 100 dni w roku spędzamy na śniegu? Utrzymujemy się z narciarstwa. Bywa ciężko, było okresy kiedy nie mieliśmy stypendium, całe szczęście pomagali wtedy rodzice, nie musieliśmy rezygnować z pasji, którą kochamy.
Ania jest już po studiach, ja powoli kończę AWF w Katowicach. Nie spieszę się, bo nie chcę tego robić „po łepkach” i tylko dla papieru. Traktuję to jak inwestycję w siebie. Ostatni semestr skończyłem ze średnią ponad 4,7.
Pewnie moglibyśmy być jeszcze lepsi, ale nasi rywale trenują niemal cały rok na śniegu, w Chile czy Alpach francuskich. Gdy my zaczynamy sezon, rywale mają za sobą już 120 dni na śniegu. I trenowaliśmy głównie na hali na Litwie, gdzie jest na tyle wąski i krótki stok – liczy 25 bramek – że dało się tam ćwiczyć tylko slalom. Dlatego jest on naszą koronną konkurencją. W Pjongczangu zająłem 14. miejsce w zjeździe i był to mój pierwszy zjazd w tym sezonie.
Oglądałem kiedyś reportaż o przygotowaniach francuskich pełnosprawnych alpejczyków. Mają trzech trenerów narciarstwa, każdy od innego aspektu – my jednego. Mają swojego lekarza – my, nie licząc igrzysk paraolimpijskich, bo tu sztab jest większy – żadnego. Mają trzech fizjoterapeutów – my szczęśliwie od niedawna jednego. Mają psychologa – my jeśli korzystamy to prywatnie. Nie mówię już o trenerach personalnych, którzy przygotowują zawodników w sezonie letnim.
My, paraolimpijscy narciarze alpejscy mieliśmy przez chwilę wspaniałego pasjonata, który był jednocześnie fizjoterapeutą, fizjologiem i trenerem personalnym, dobrym we wszystkim. Ale pomagał nam dla przyjemności, to był mój znajomy. I po sezonie niestety się skończyło. Bardzo pomógł, bo Igor Sikorski, został wtedy wicemistrzem świata w slalomie na monoski, a ja byłem trzeci w Pucharze Świata w slalomie.
Najwierniejszy kibic
Tata, który zaraził mnie pasją do nart, był moim przewodnikiem dobrych kilka lat. Ale po pierwsze nie stawał się młodszy i w pewnym momencie zacząłem jeździć szybciej od niego. Przestał też robić progres pomimo licznych treningów. Poza tym oprócz tego, że jeździł ze mną, musiał utrzymywać rodzinę. Starał się jak mógł, ale w miarę rozwoju kariery było to coraz trudniejsze do pogodzenia.
Z ciężkim sercem przekazał mnie Ani. Myślę, że było mu bardzo trudno, był bardzo przywiązany do naszej wspólnej pasji. Ale wiedział też doskonale, że podejmuje dobrą decyzję. Zrobił to dla mnie. Nie zawsze niestety można mieć to, co by się chciało. Ale pozostał moim najwierniejszym kibicem. Dzięki za wszystko, tato.
Paulina Malinowska-Kowalczyk
Rzecznik prasowy PKPar
Data publikacji: 16.03.2018 r.