Gdyby pięć lat temu ktoś powiedział mi, co mnie czeka – nie uwierzyłabym. To właśnie wtedy, wskutek zakażenia centralnego układu nerwowego, straciłam władzę w nogach, a wraz z nią wiarę, że jeszcze kiedyś będę mogła aktywnie przeżywać każdy dzień. W trudnych momentach towarzyszyły mi myśli, że wózek inwalidzki pozbawi mnie jakiejkolwiek aktywności, a wraz z nią radości życia.
Sytuacja się zmieniła, kiedy zaczęłam odkrywać, że nie jestem sama ze swoim problemem, że wokół mnie są ludzie, których dotknęły podobne ograniczenia. Ale dostrzegłam w nich niesamowitą chęć „walki” o każdy dzień i siłę do pokonywania swoich słabości. Fizyczne ograniczenia nie pozbawiły ich możliwości uprawiania sportu, a tym samym kształtowania swojego charakteru.
I właśnie wtedy zaproponowano mi możliwość uczestniczenia w wyprawie rowerowej do Hiszpanii. Nie wahałam się zbyt długo. Potraktowałam to jako wyzwanie i wielką szansę na pokonanie własnych barier.
Pomysłodawcą oraz organizatorem podróży był Karol Kleszyk oraz Fundacja „Bariera”. Kolega Szymon Świrta zgłosił nasz udział w konkursie „Miej odwagę”, organizowanym przez panią Olgę Morawską i firmę Alpinus. Wygrana w konkursie, oraz sprzęt niezbędny do wyprawy umożliwiły nam zrealizowanie naszego projektu. Go grona sponsorów dołączyła również firma GPS z Krakowa. Celem wyprawy było zdobycie na handbike’u szczytu Pico del Veleta (3392 m n.p.m.), do którego prowadziły liczne przełęcze i podjazdy.
Musiałam włożyć wiele trudu w odpowiednie przygotowanie się do tak wielkiego wyzwania, które stanęło przede mną. Zajęło mi to ponad rok. W tym czasie razem z moim chłopakiem ćwiczyliśmy jeżdżąc na specjalnym rowerze po krakowskich ścieżkach i pokonując podjazdy, m.in. na Kopiec Kościuszki. Firma GTM Mobil zaoferowała pomoc w zakupie sprzętu, finansując w 50 proc. zakup roweru. Kiedy pogoda nie pozwalała na jazdę na rowerze ćwiczyłam na rolce, aby nie stracić kondycji.
Zanim wyruszyliśmy do Hiszpanii pożegnała nas założycielka fundacji „Bariera” pani Ania Waligóra, życząc nam powodzenia. Podróż zajęła nam 33 godziny. Dzięki uprzejmości firmy Express mogliśmy skorzystać ze specjalnie przystosowanego do wyprawy busa. Bez problemu mogliśmy zabrać ze sobą trzy rowery i cały nasz bagaż. Trzech kierowców Artur, Szymon i Karol zapewniało nam bezpieczną jazdę z kilkoma przystankami po drodze.
Po przyjeździe do południowej Hiszpanii zatrzymaliśmy się na obiad w nadmorskim miasteczku La Mamola, skąd wyruszyliśmy w trasę już na rowerach. Niesamowite widoki, które towarzyszyły nam przy stromym podjeździe w kierunki wioski Polopos, zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Nigdy wcześniej nie byłam w górach na takiej wysokości. Pokonałam tam 1100 m przewyższenia. Odwagi i siły dodawała mi cały czas fachowa pomoc, dzięki której wszystko przebiegało bez komplikacji. Trud i wysiłek zrekompensował nam uroczy pejzaż Andaluzji.
W trakcie całej wyprawy nie obyło się oczywiście bez przygód. Pamiętam, jak podczas jednego z noclegów w naszej bazie odwiedził nas, a raczej zakradł się nieproszony gość. Lis pozbawił nas resztek jedzenia. Dzielni chłopcy zorganizowali błyskawicznie akcję polowania na lisa pod kryptonimem „bijlisa.pl”.
Przed nami był cały czas najważniejszy moment i cel wyprawy, czyli Pico del Veleta. Aby zmierzyć się z najtrudniejszym podjazdem udaliśmy się do Granady, skąd trasa o długości 50 km poprowadziła nas do wymarzonego celu. Przewyższenie jakie miałam pokonać wynosiło 2500 m.
Miałam świadomość, że łatwo nie będzie, zwłaszcza, że odczuwałam delikatne zmęczenie po rozgrzewce z poprzedniego dnia. Według naszego planu wyprawa na Pico del Veleta powinna nam zająć dwa dni. Wyruszyliśmy wcześnie rano. Jechałam zawsze w środku, a Karol i Szymek jechali przede mną lub za mną na zmianę, zapewniając mi w ten sposób poczucie bezpieczeństwa. Prędkość wjazdu na szczyt wahała się od 4 do 7 km/godz. Każdy pokonany odcinek trasy powodował coraz większe zmęczenie, ale równocześnie dawał ogromną satysfakcję. W odległości kilku kilometrów od szczytu droga była żwirowa, miejscami pokryta śniegiem. Uniemożliwiało to niestety przejazd rowerem, dlatego chłopcy przenosili mnie razem ze sprzętem. W żaden sposób nie zniechęciło nas to do dalszej jazdy. Około godziny 18:00 dotarliśmy na miejsce. Emocje, które mi wtedy towarzyszyły trudno opisać słowami. To trzeba po prostu przeżyć…
Bardzo niska temperatura zmusiła nas niestety do szybkiego powrotu do bazy. Zjazd był również niesamowity, liczne serpentyny gwarantowały sporo adrenaliny. Nie obyło się niestety bez złapania gumy w przednim kole. Po dwóch godzinach dotarliśmy na parking, gdzie jak nigdy przedtem smakowała nam gorąca herbata z miodem. Widoki Granady, roztaczające się wokoło, przekonały nas do pozostania na miejscu i nocowania w namiocie. Rano po wymianie dętki ruszyliśmy dalej w stronę Granady, gdzie pozostaliśmy jeszcze przez jeden dzień, aby zregenerować siły. Wolny czas poświęciliśmy na zwiedzanie miasta i pamiątkowe zdjęcia, które również w tym czasie wysłaliśmy do Polski razem z pozdrowieniami. Następnego dnia odbyliśmy dalszą część wyprawy, którą stanowiły podjazdy pasma górskiego Sierra Nevada. Przed wyruszeniem w trasę nocowaliśmy w pobliżu miejscowości Beznar na polu wiatrakowym, nieświadomi czy to było legalne. Po „nocy wiatraków” skierowaliśmy się w stronę miejscowości Laroles, a po kilku dniach dotarliśmy do Ogivy, zataczając pętlę około 200 km. Do Polski wróciliśmy 14 października nad ranem.
Ta wyprawa uświadomiła mi, że każdy, kto ma marzenia i znajdzie siłę do ich realizacji może je spełnić, niezależnie od poziomu sprawności. Wszelkie bariery, które sobie wyznaczamy tkwią w nas samych i my sami możemy je pokonać. A marzenia nie są po to, aby je odkładać na później, ale po to, by je realizować, tu i teraz.
Zdjęcia z naszej wyprawy są dostępne na stronie www.wyprawyrowerem.pl .
Karina Jasińska
fot.: Karol Kleszyk