Sukces na Alasce. Przez piekło na Denali

Sukces na Alasce. Przez piekło na Denali

Piotr Pogon dopisał do listy swoich sportowych osiągnięć zdobycie Denali (6190 m n.p.m.). Krakowianin zmaga się od 34 lat z chorobą nowotworową, musi sobie radzić bez jednego płuca i tarczycy. Za realizację kolejnego wyzwania zapłacił wysoką cenę. Lekarze amputowali mu końcówki dwóch odmrożonych palców prawej ręki. Analizując przebieg wydarzeń na Alasce, finał mógł być gorszy.

1 czerwca Piotr Pogon zdobył Denali, najwyższy szczyt Ameryki Północnej. Krakowianin wykonał czwarty krok na drodze po Koronę Ziemi. Za sobą ma już Kilimandżaro (5895 m n.p.m. – 2008 r.), Elbrus (5642 m n.p.m. – 2009 r.) i Aconcaguę (6962 m n.p.m. – 2011 r.).

Wiedział, że tegoroczna wyprawa będzie dla niego jedną z najtrudniejszych (https://naszesprawy.eu/aktualnosci/13894-na-szlaku-zycia-czas-na-denali.html). Na intensywne przygotowania do niej poświęcił 12 miesięcy. W przeszłości pokonał wiele barier fizycznych i mentalnych dzięki „onkologicznemu ADHD”. W swoim dorobku ma m.in. 2 medale za ukończenie zawodów triathlonowych serii Ironman (pływanie – 3,86 km, jazda na rowerze – 180,2 km oraz maraton – 42,195 km).

Teraz twierdzi, że trzyosobowy Denali Team przeszedł na Alasce przez piekło. Na szczyt dotarł z prezesem Klubu Wysokogórskiego w Bielsku-Białej Pawłem Ząbkiem. Z kolei ratownik Beskidzkiej Grupy GOPR Bogdan Bednarz został ewakuowany śmigłowcem do szpitala z piątego, najwyżej położonego obozu.

− Wyprawa zakończyła się sukcesem, czuję olbrzymią satysfakcję. Jednak było wszystko, co mogliśmy sobie wyobrazić najgorszego. Ta góra jest dużo większym wyzwaniem niż Mount Everest. O skali trudności niech świadczy fakt, że Jurek Kukuczka za pierwszym razem nie wszedł, nie zaatakował ze względu na pogodę – mówi Piotr Pogon. 51-latek odczuwa szok powyprawowy. Przypuszcza, że podobnie czują się żołnierze powracający z misji. Wciąż widzi dramatyczne obrazy związane z pobytem na Alasce.

Dla Bogdana

− To było „speedowe” wejście. Prawie 8 dni wysiłku, a inni robią to zazwyczaj w 16 dni. Sporo osób dziwiło się, że tak szybko idziemy do góry. Mieliśmy do wyboru: albo aklimatyzacja i załamanie pogody po 3 czerwca, albo „przywalić” na całego, zaryzykować i wejść − opisuje Piotr Pogon.

Denali charakteryzuje się potężną deniwelacją. Ponadto jest jednym z najzimniejszych masywów świata. Momentami temperatura odczuwalna wynosiła -50 stopni Celsjusza, a ciśnienie odpowiadało wysokości 7500 m n.p.m. Niezwykle wymagająca okazała się trasa pomiędzy czwartym a piątym obozem. Tam w zasadzie nie było miejsca na wytchnienie i błędy. Właśnie na tym odcinku Bogdan Bednarz zmagał się z poważnym kryzysem. Wtedy ekipa rozważała opcję powrotu. Ostatecznie wspinacze przetrwali trudne chwile. Poszli dalej, aby odpocząć w obozie na 5200 m n.p.m. Dotarli tam późnym wieczorem.

– Na drugi dzień był już utrudniony kontakt z Bogdanem. Sprowadziliśmy więc pomoc dla niego, został zabrany śmigłowcem do szpitala. Nami potrząsnęło pożegnanie z nim, bo był w kiepskim stanie. Miał problemy z ciśnieniem i saturacją – wspomina Piotr. Wspólnie z Pawłem Ząbkiem długo milczeli w namiocie. Jednak nie mieli wątpliwości, czy kontynuować wspinaczkę. Wiedzieli, że muszą to zrobić dla swojego kolegi. I poszli, atak szczytowy trwał 20 godzin.

Na szczycie przebywali kilka minut. Było tam wyjątkowo zimno i wietrznie. Piotr skoncentrował się na rozłożeniu flagi sponsorskiej ERGO i wykrzyczeniu „Denali”. Po zrobieniu zdjęcia ruszyli do campu. Zameldowali się w nim późną nocą. Byli wyczerpani, ale też bardzo usatysfakcjonowani.

Pokonać słabości

Na Alasce Piotr musiał radzić sobie w ekstremalnych sytuacjach. − 2 razy spadałem, dobrze, że byłem zaasekurowany. Podczas dziesięciometrowego lotu można sobie zrobić przyspieszony rachunek sumienia. Kiedy człowiek wyhamuje, wbije czekan, przylgnie policzkiem do lodu, to wie, że jest częścią czegoś potężniejszego, taką drobinką – opowiada.

W trakcie wyprawy miał olbrzymie problemy z oddychaniem. Ponadto 2 razy doprowadził się do stanu, w którym widział siebie, jak się wspina. Do dzisiaj nie wie, czy ciało oddzielało się od ducha. Wcześniej przeżył podobną sytuację w Andach. Przypuszcza, że prawdopodobnie zaczynał się powolny proces zamarzania.

Dla niego podejście pod szczyt Denali było niezwykle wyczerpujące. Miał wrażenie, że niesie na plecach wielką, prefabrykowaną płytę. Momentami nie mógł już ustać, toczył walkę sam ze sobą. Według niego było to pewnego rodzaju katharsis.

− Około 100 metrów przed szczytem kierownik wyprawy stwierdził, że nie ma z mną kontaktu. Zaproponował powrót, co wywołało u mnie złość sportowo-wspinaczkową. Powiedziałem, że muszę to zrobić dla Bogdana. Poszliśmy dalej, widzieliśmy mdlejących ludzi, wymiotujących chyba krwią – opisuje.

Odmrożenie i piwo

Zejście z Denali dostarczyło kolejnych emocji. − Dokładnie całej sytuacji nie pamiętam. To było między 5800 m n.p.m. a szczytem, kiedy zamarzł mi karabinek. Ściągnąłem łapawicę, prawdopodobnie też drugą i złapała wilgoć. W tym amoku nie czułem tego, odmrożenie nie boli. Nie dbałem o palce, bo większe problemy miałem z oddychaniem – mówi.

Z uśmiechem wspomina za to dotarcie do lądowiska. Miękki śnieg nie ułatwiał długiego marszu. Do tego sanki z rzeczami ważyły prawie 30 kg. Kiedy z Pawłem przystąpili do rozbijania obozu, wyszedł do nich dyżurny ranger. Powiedział im, że wkrótce przyleci ostatni tego dnia samolot. Niebawem dotarła czteromiejscowa awionetka, z której wysiadła kobieta. Wyglądała jak Lara Croft, w ciemnych okularach.

− Wręczyła nam piwo, lepszego w życiu nie piłem. Po tygodniu walki i mordęgi siedzieliśmy obok sanek. Ręce nam się trzęsły i wciąż nie mogliśmy uwierzyć, że za 20 minut uciekniemy z tego piekła, będziemy w bazie z prysznicami. Prawdopodobnie ludzie ewakuowani z wojny mają podobne odczucia – opisuje. Dodaje, że lot zrobił na nich olbrzymie wrażenie. Kobieta prowadziła maszynę kilka metrów nad szczytami. Widoki były niesamowite, jedne z najwspanialszych, jakie miał okazję podziwiać. Góry, rzeki, niedźwiedzie i ludzie jak mrówki. Podobne emocje przeżywał, kiedy leciał nad tajgą.

Walka o palce

W Anchorage Piotr wybrał się do lekarza. Ten tylko spojrzał na palce i stwierdził, że są nie do uratowania. Zasugerował wizytę w dobrym pubie oraz zakup whisky. Do zdobywcy Denali docierała ta diagnoza, ale w pamięci miał sytuację z Andów z 2011 r. Wtedy mógł stracić palce u nogi, jednak ostatecznie obyło się bez amputacji.

Team powrócił w komplecie z Alaski, szybciej niż planowano. Piotr trafił do Szpitala Specjalistycznego im. Ludwika Rydygiera w Krakowie. Spędził w nim tydzień. – Jestem bardzo wdzięczny lekarzom, zapewnili genialną opiekę. Byłem podpięty pod kroplówki rozrzedzające krew, skorzystałem z komory hiperbarycznej i miałem postawione pijawki. Jednak 2 palce prawej ręki zmumifikowały się, ale na szczęście nie straciłem ich w całości. Chwytliwość będzie trochę gorsza, ale koledzy śmieją się, że lepsze wyniki zacznę osiągać w pływaniu − mówi.

Krakowianin nie ma czucia w końcówkach palców lewej ręki i lewej nogi. Według lekarzy może to potrwać do pół roku ze względu na uszkodzone naczynka. Ponadto inaczej niż dotychczas reaguje na temperatury. W ciepłe dni potrafi dygotać się z zimna. Być może powróci do swoich dawnych pasji związanych z wodą. W harcerstwie zdobył uprawnienia żeglarskie. Później miał okres fascynacji windsurfingiem. Na razie lekarze wyraźnie zabronili mu wysiłku fizycznego.

− Jestem przykładem typowego fightera. Po prostu meczę się, jak nie mam celu. Już coś się tli na temat triathlonu. Nie chcę zarzucać aktywności sportowej, zwłaszcza że mam to w genach – wyjaśnia.

Nowe rozdanie

W 2017 r. została zarejestrowana Fundacja Piotra Pogona Drabina. Z założenia ma ona dawać szczeble do wspinania się wyżej, nie tylko osobom z niepełnosprawnościami. Fundator nie ukrywa, że w nadchodzących tygodniach chce rozwinąć jej działalność. Plany zakładają m.in. pozyskanie partnera strategicznego do pierwszych projektów.

− Cały czas szukam dyrektora mojej fundacji. Mam dużo pomysłów do realizacji, wiele rzeczy jest już przygotowanych. Jednak najpierw rany muszą się zagoić, żeby ostro wystartować. Teraz np. mam problem z pisaniem na komputerze, robię to jednym palcem – informuje.

Nie ukrywał radości, kiedy otrzymał zaprojektowane logo fundacji. Przedstawia drabinę, wygiętą jak łańcuch DNA. Charakterystyczny znak zdobi uruchomioną niedawno stronę internetową (www.drabina.org.pl).

Zgodnie z wcześniejszymi przewidywaniami, Piotr jest już zachęcany przez przyjaciół do zdobycia Mount Everestu. Góry są dla niego wyjątkowe, ale nie wie, czy zdecyduje się na ten krok. – Myślę, że wyjście z tlenem, a tylko tak pozwalają, nie jest dużym problemem, z całym szacunkiem do wysokości. Trzeba się zastanowić, czy dla odfajkowania kolejnego szczytu warto zmagać się z chmarami wspinaczy z całego świata. Są jeszcze Szerpowie, którzy czasami obchodzą się z przyjezdnymi jak z bankomatami – mówi.

Pewne jest, że nie wyhamuje, mimo kolejnych ograniczeń. Zdobycie Denali postrzega jako nowe rozdanie. Niekiedy myśli, że Wielki Baca (tj. Bóg) oraz św. Piotr traktują go jak bohatera gry. Dają mu jeszcze jedno życie, ale jednocześnie wystawiają na następną próbę.

Piotr Pogon

Wyprawa na Denali utwierdziła mnie w przekonaniu, że ciało można zabić, Nie da się tego zrobić z tym, co tkwi w jego środku. Człowiek zadaje sobie pytanie, dlaczego ryzykuje życiem w takich momentach. Jednak magia gór pozostaje nieprawdopodobna.

Licznika nie oszukam, 18 lipca skończyłem 51 lat. Czuję się trochę jak stary lew, który ma poszarpaną grzywę i wiele ran. Wcześniej upolował większość antylop, a teraz patrzy na zwierzątka i chce im powiedzieć: „Co wy wyprawiacie, przecież to życie jest takie piękne”.

Jestem bardzo zwycięski i osiągnąłem wiele celów, ale na pewnym etapie zrozumiałem, że rodzina i miłość są najważniejsze. Moim największym marzeniem pozostaje poprowadzenie do ołtarza córki, która dziś ma 4 lata.

Chciałbym też godnie działać na rzecz innych. Straciłem końcówki palców, ale może dzięki temu dałem komuś pozytywnego kopa. Wkrótce po tym zabiegu pojechałem do Głogowa. Zostałem poproszony, aby zmotywować mężczyznę zmagającego się z chorobą nowotworową. Ujęli się za nim jego koledzy z pracy. Spotkaliśmy się i wiem, że zmienił podejście do leczenia i operacji. To jest coś, co mnie wzrusza.

Marcin Gazda

fot. archiwum Piotra Pogona, autor, Nel Gwiazdowska

Zobacz galerię…

Data publikacji: 26.07.2018 r.

Udostępnij

Zachęcamy do zapisania się do Newslettera

Przeczytaj również