Autorka nie jest osobą znikąd. Już kilka lat temu pojawiały się pierwsze o niej artykuły prasowe, bo z zadziwiającą częstotliwością zaczęła wygrywać przeróżne konkursy. A to nie miała sobie równych pośród 500 uczestników dyktanda, a to wygrała konkurs na najlepiej napisaną interpelację poselską, by wspomnieć tylko te dwa wydarzenia. Jak mówiła jej mama „wszędzie jej pełno”, aż wreszcie ta aktywność znalazła nagrodę i ujście w wolontariacie unijnym.
Cztery miesiące pobytu i pracy w belgijskim Liège. I o tym jest książka.
Autorka zastosowała formę najprostszą z możliwych. W swoim codziennym życiu posługuje się komputerem i Internetem tak naturalnie jak inni wzrokiem. Pisze codziennie dziesiątki maili, a w Belgii zaczęła ponadto prowadzić bardzo skrupulatny dziennik. Tak więc dzień po dniu towarzyszymy autorce w jej ciekawych, czasem trudnych zajęciach, ale także w prozaicznych czynnościach, pozornie nie wartych wzmianki. Byłam, poszłam, rozmawiałam, spotkałam się, napisałam, odebrałam, naprawiłam, zjadłam, pojechałam. Banał i nuda? Tak, jeśli zapomnieć, że pisze to osoba niewidząca. Nie, jeśli wyłowi się dziesiątki przenikliwych spostrzeżeń. Trafnie ten stan rzeczy ujęła autorka znakomitej okładki do książki, Aleksandra Kotala: „Hania nie widziała Belgii, ale ją czuła”.
Przez każdą ze stron czujemy więc dzień po dniu, cztery niewidome miesiące. Niełatwe. Zapis z pierwszego dnia pobytu (1 marca 2007 r.) kończy się słowami „121 dni do wyjścia!” – jakby autorka odliczała wyrok jaki pozostał do odsiedzenia na Szerokiej w jej rodzinnym Jastrzębiu. O wolontariackim mieszkaniu nie napisze nigdy inaczej niż „slums”, codziennie boryka się z zepsutymi lub nie działającymi z innych powodów urządzeniami, część osób z którymi się styka nie budzi najmniejszej sympatii. Najbliższa droga do pracy wiedzie przez skrzyżowanie siedmiopasmowych jezdni, okrężna i bezpieczniejsza jest za to upstrzona psimi odchodami. Niewidząca wolontariuszka z Polski ma uczyć w Belgii Turczynki po francusku. Tyle, że „uczennice” nie mają na to najmniejszej ochoty – plotkują, wychodzą, palą papierosy i mimo długiego czasem pobytu w Belgii, nie znają ani słowa po francusku. Hanna, po licznych a mało efektywnych próbach, na zajęciach po prostu śpi. Dzięki tym „lekcjom” Turczynki dostają jednak regularnie zasiłek. Chaos i bałagan w unijnej administracji, niekompetencja, a czasem nawet brak dobrej woli urzędników, małostkowość w jednym, niezrozumiała rozrzutność w innym.
Oczywiście to jedna, ciemna strona uczestnictwa w unijnym programie. Jest i ta druga, pełna pozytywnych wrażeń, przeżyć, kontaktów; inspirująca i kształcąca. Tej drugiej może nawet więcej.
Poprzez treść dziennika poznajemy też nieco samą autorkę. Już na 10 stronie zdążyła chyba minąć się z prawdą pisząc o sobie: „Nawiązywanie kontaktów nie jest dla mnie łatwe. Z natury jestem nieśmiałą introwertyczką”. Matko! Jeśli tak zachowuje się nieśmiała introwertyczka, to nie wyobrażam sobie, czego może dokonać bezczelna ekstrawertyczka. Z każdej stroniczki bije dynamizm i przebojowość panny Hanny, potrafi być nieustępliwa jak bullterier, ciekawska, głodna wiedzy i wrażeń. Choć czasem popłakuje w kąciku.
Dla wydania książki „nieśmiała” autorka potrafiła sobie zjednać nie byle kogo – przedsięwzięcie objęli patronatem m.in.: eurodeputowany, prof. Jerzy Buzek, rektor PWSZ w Raciborzu, dr hab. Michał Szepelawy, poseł na Sejm RP Marek Plura i założyciel Stowarzyszenia Szkoła Liderów – prof. Oxfordu Zbigniew Pełczyński.
Wszyscy piszący dotąd o książce Hanny Pasterny zadziwiająco zgodnie posłużyli się obszernym cytatem ze wstępu. I na tym na ogół poprzestali. Aby być w zgodzie z tym wygodnym trendem posłużymy się słowami motto, jakimi autorka otwarła i zamknęła swoją pracę: „Życie usłane jest cudami, których zawsze mogą się spodziewać ci, co kochają” (Marcel Proust) oraz „Powiedzcie małodusznym: Odwagi. Nie bójcie się” (Iz,35,4) pamiętając, że „ Ten, kto się lęka, nie wydoskonalił się w miłości” (1J, 4,18).
Marek Ciszak