Dla dokumentacyjnego porządku podam na wstępie, że wyprawę zorganizował Oddział Terenowy Towarzystwa Walki Kalectwem w Jeleniej Górze, inspiratorem wyprawy jak zawsze był niżej podpisany, a organizatorką – moja nieoceniona żona i działaczka TWK – Anna Karbowska, zaś sfinansowali podróż jej uczestnicy oraz sponsorujące instytucje, organizacje i podmioty gospodarcze: Proinval, Prywatne Centrum Kształcenia Kader oraz Urząd Skarbowy (dzięki odpisom podatkowym). Miejsca w autokarze zajęły osoby niepełnosprawne, chore oraz ich opiekunowie. Bez względu na kondycję fizyczną – przez cały czas, od 7 do 16 października, zdumiewały wspaniałe nastroje, poczucie humoru i wielka odporność uczestników na trudy związane z pokonywaniem przestrzeni. Siły pokrzepiane były kawą i herbatką z autobarku, serwowaną na każde życzenie przez kierowców, ale też – czego nie da się ukryć – również drinkami ku rozweseleniu. Pani Agnieszka, nasz młodziutki Cicerone w spódnicy, nie szczędziła czasu już od rogatek miasta, by powiedzieć nam o walorach turystycznych i bogactwie spuścizny historycznej naszego regionu, a potem – mijanych miast, krajów, regionów, akwenów i masywów górskich.
Na pierwszym etapie wyprawy bazą wypadową był uroczy, nieduży hotel w Montecatini Terme z wszystkimi wygodami, jakich oczekuje podróżny, zwłaszcza niepełnosprawny. W centrum uzdrowiska jest obelisk z tablicą upamiętniającą pobyt na kuracji u tych wód znakomitych osób, a w ich liczbie doczytaliśmy się nazwiska naszej noblistki Marii Skłodowskiej-Curie, Woody Allena, członków rodu Kennedych, Ingrid Bergman, Sofii Loren, i wielu, wielu innych, a my żartowaliśmy, że w swoim czasie tablicę trzeba będzie powiększyć, by i nasz pracowity poznawczo pobyt został tu utrwalony.
Najpierw pojechaliśmy do Pizy. Naturalnie nie będę w tej relacji cytować wszystkich informacji, jaki posiedliśmy dzięki pani Agnieszce ani fragmentów przewodników, jakie nabyliśmy, bo zasoby wiedzy internetowej będą dla czytelników osiągalne za jednym kliknięciem, ograniczę się tylko do naszych wrażeń, bo są dostępne tylko poprzez nasze osobiste doświadczenie. Zdumiała nas nie tylko wielka liczba punktów sprzedaży rozmaitego dobra do jedzenia i posiadania, bo tak jest we wszystkich atrakcyjnych turystycznie miejscach na świecie, ale to, że wśród kupców przeważali hebanowo czarni Afrykańczycy rzucający dla zachęty w naszą stronę oferty w ojczystym dla nas języku lub w pokrewnym rosyjskim, na przykład: ładna torba, skolko dasz itp. I po kilkunastu minutach spaceru oślepiła nas biel marmurowych obiektów na Placu Cudów: Krzywa Wieża, Bazylika, Baptysterium z koronkową ornamentyką o pięknie, którym trudno nasycić oczy. Nie jestem historykiem sztuki, więc nie opiszę dokładnie i fachowo okazałości wnętrz i nie pokażę ich na zdjęciach, gdyż we wnętrzu zabytków obowiązuje zakaz fotografowania.
Tego dnia mieliśmy jeszcze zaplanowane zwiedzanie miasta Pucciniego, czyli Luki, ale wrażeń wystarczyło tym razem do powrotu, a wobec tego wróciliśmy na obiadokolację. Kulinarny repertuar był każdego dnia zbliżony: na pierwsze danie makaron, potem kruche mięsko, woda i wino do wyboru, ale płyny opłacane, jak to jest we Włoszech w zwyczaju, z kieszeni turystów, a potem owoce na deser lub jakieś ciasteczko. Tutaj serwowano nam posiłki porcjowane na półmiskach, ale w drugim hotelu, który nas gościł, korzystaliśmy ze szwedzkiego stołu, na którym czekały na nas różne mięsne i witaminowe pyszności, w tym, a jakże – makaron. Wielu z nas gustuje w tej potrawie, inni mogli brać frytki lub ziemniaki. Kończę wątek gastronomiczny, by nie wypaść na hedonistę i profana.
Nazajutrz wyjechaliśmy do portowego miasta Piombino, by stąd promem popłynąć na wyspę Elbę, gdzie więziony był Bonaparte. Wyspa malownicza, mamy czas na przejażdżkę wąskimi, stromymi uliczkami do miejsca, skąd roztacza się najpiękniejszy widok na portowe miasteczko rozłożone na stoku z górującą nad nim twierdzą, a potem bierzemy azymut na to historyczne miejsce uwięzienia cesarza – generała. Jest teraz tutaj muzeum, ale zamiast kazamatów i lochów, widzimy okazałą willę w parku, a właściwie pałacyk, teraz mieszczący muzeum. Drzewka laurowe zachodzą nam drogę, więc nasze panie nie mogąc oprzeć się pokusie zrywają liście, które służą za popularną u nas przyprawę, dodającą aromatu sosom i rosołom. Spacer po mieście, lody, kawa, seanse zdjęciowe i powrót w pełnym blasku słońca, nie we wnętrzu statku, tylko na tarasie, skąd można podziwiać przepiękne krajobrazy toskańskiego archipelagu. W drodze powrotnej zostaje trochę czasu na przystanek przy plaży, a morze ciepłe i spokojne, więc kto chce, to się pluska w jego życzliwych objęciach .
Kolejna eskapada zaprowadziła nas do Sieny, miasta św. Katarzyny, kobiety prostej, a zdumiewająco mądrej. Tu zwiedzamy katedrę i widzimy rękę tego samego mistrza architektury, który wzniósł obiekty sakralne w Pizie. Od czasów wczesnego średniowiecza zachowały się tu kościoły, domy, wąskie uliczki, placyki, turystów wabią liczne kafejki i gelaterie serwujące lody, bardziej ambitni mogą zwiedzać muzea i galerie. Niektórzy z nas zatrzymują się, by wsłuchać się w szept wieków, inni zapuszczają się w wąskie uliczki, zatrzymują w patiach, na małych wewnętrznych, kamieniem lub marmurem wyłożonych dziedzińcach ze śladami przeszłości i upodobań dawnych mieszkańców Sieny. Jedną z naszych pań zmroził widok kościotrupa w okowach. Dziwna to, ale skuteczna zachęta, by wstąpić do Muzeum Tortur. Można przez chwilę zadumać się nad geniuszem i okrucieństwem człowieka, który zakuwa kogoś obarczonego winą rzeczywistą lub domniemaną w metalowe rusztowanie, w którym ten powolnie kona, przytroczony do tej strasznej konstrukcji, by nie osunął się nawet na nogi.
Brrr… lepiej myśleć o odkrywcach, architektach, artystach, poetach i filozofach, niż odkrywać ciemne strony duszy ludzkiej. Więc jedziemy do Luki. Przystojny Puccini na pomniku siedzi z papierosem ręku, można go sfotografować z muzeum jego imienia w tle, gdzie równo 100 lat temu żył i komponował. Przypominamy tytuły jego oper i niesłusznie jedna z pań przypisuje autorstwo pewnego dzieła Verdiemu, co sprawdzam już w domu w źródłach drukowanych, bo przecież Puccini był uczniem tego mistrza i mógł zawrzeć w swoich utworach muzycznych estetykę tego, który go uformował. Pani Agnieszka mówi, że te wspaniałe miasta, które zwiedzamy, zawdzięczają swoje powstanie Etruskom, a potem rozwój rzymianom, a co do niektórych urbanistycznych dziejów toczą historycy spory po dziś dzień, ale nas to nie martwi, skoro możemy podziwiać te cuda myśli ludzkiej zachowane do chwili obecnej.
Żegnamy Toskanię, pora zobaczyć wschodnie wybrzeże północnej Italii. Więc nasz autokar następnego dnia zagłębia się – to źle powiedziane, ale trochę oddaje porządek podróży, który pozwala nam znaleźć się w miejscu okolonym ze wszystkich stron wzniesieniami, pokonywać wysokości, oglądać miejsca odludne, gęste lasy, tajemnicze dróżki przecinające stoki. Paraliżuje nas lęk, zwłaszcza w miejscach, gdzie nieoczekiwanie zza skalnego załomu pojawia się inny wielki samochód, a kierowcy zza jednej i drugiej kierownicy przywołują maksimum czujności i doświadczenia, by bezpiecznie się wyminąć na wąskiej jezdni z niebezpieczną stromizną z jednej strony i bez możliwości ucieczki w drugą, zamkniętą ostrym, skalnym, pionowym zboczem. Przejechaliśmy bezpiecznie, skoro piszę w domu te słowa na dowód, że nasi kierowcy nie mają sobie równych.
W Rimini hotelik jest równie przyjemny jak w Montecatini Terme, do morza mamy bliziutko, ale niestety zostawiliśmy po zachodniej stronie półwyspu sierpniowe, łaskawe ciepło, gdyż tu, mimo zapowiedzi, że temperatura powietrza wyniesie 22 stopnie, jest tylko 19, ale to nie przeszkadza, by nasze dzielne towarzystwo wyprawiło się na plażę zażywając kąpieli w Adriatyku.
Nazajutrz jedziemy do San Marino. To księstwo od stuleci samodzielne, podobnie jak państwo watykańskie, ale nikomu we Włoszech nie wadzi ta autonomia mikrusa. Żałujemy, że niebo zasnuły pierwsze chmury, jakie w Italii oglądamy, gdyż widoki z najstarszej i na szczycie wzniesienia położonej części San Marino są wspaniałe, w co wierzymy, słuchając relacji osób, które już miały okazję to maleńkie księstwo zwiedzać w poprzednich latach. Dojeżdżając na najwyżej położony parking mijamy umundurowaną funkcjonariuszkę regulującą ruchem przy bramie św. Franciszka, którą trzeba minąć, by wspiąć się do katedry, ratusza i twierdzy. Nim autokar stanie, zobaczymy wielką flagę z naszymi barwami narodowymi, którą wymachuje nasz rodak. Pracuje tu z pozostałą częścią polskiej ekipy od lat 14, oferuje degustacje win oraz możliwość zakupu trunków i słodyczy, serwuje też pizzę i kawę przy stolikach, które wszędzie, jak Włochy długie i szerokie, wystawiane są na zewnątrz, a chronione przed słońcem markizami lub lekkim zadaszeniem.
Powoli dobiega końca nasza eskapada. Wieczorami spotykamy się w kawiarence lub w pokojach przy lampce wina lub kawie. Spacerujemy nadmorską promenadą. Robimy resztę zakupów. Tutaj w piątkowe popołudnie sklepiki są nieczynne, będą czekały na klientów w sobotę od siódmej trzydzieści. Właściwie są to ostatnie sprawunki, gdyż te zasadnicze porobiliśmy w ogromnym supermarkecie na peryferiach miasta. Tutaj wabiły nas liczne galerie promieniście rozchodzące się od centrum obiektu w kształcie ronda, którego oba poziomy łączą windy lub ruchome taśmy. Właśnie tak, nie schody, ale szerokie, łagodnie posuwające się taśmy, na których każdy, w tym osoba na wózku, może sunąć w górę lub na dół spokojnie i bezpiecznie.
Ostatnim etapem podróży jest Verona. Miasto piękne i stare, obfitujące w zabytki, zdumiewające wielkością znakomicie zachowanej areny, mniej spustoszonej, niż rzymskie Koloseum, bo jej gigantyczny krąg zamknięty jest pełnymi murami, a koło nich krążą rzymianie i senatorzy, wabiąc do fotografii z opłacanym pozowaniem. I choć wszyscy wiedzą, że aczkolwiek żyły w Veronie rody Montecchi i Capuleti, ale przecież nie tutaj rozegrała się tragedia niespełnionej miłości Romea i Julii, to jednak pod domniemamy dom z domniemanym balkonem, na którym Julia wyglądała ukochanego, ciągną nieprzebrane tłumy, w większości młodych ludzi wszystkich ras. Turyści tłoczą się na niewielkim dziedzińcu, opłacają możliwość zrobienia zdjęcia ukochanej na balkonie wyrastającym z muru mieszczańskiej kamienicy, gdzie teraz mieści sie muzeum, i starają się dotknąć dłonią obnażonych piersi czarnej rzeźby Giuletty. Pytamy jedni drugich, jaki pożytek z tej krótkiej pieszczoty posągu Julii, ale widocznie jest w tym jakaś magia, na przykład zaklinanie szczęścia w miłości, która u Szekspira skończyła się tak tragicznie, że opłakują ja stulecia zakochanych. Tak na marginesie – i uliczka wiodąca w to miejsce nazywa się via Giuletta, a w otwartych sklepach – pracowniach siedzą przy maszynach krawcy i krawcowe, którzy szyja na pamiątkę różne detale damskiej garderoby ze stosownym napisem, przypominającym, z jakiej inspiracji ciuszek został uszyty i gdzie kupiony.
W drogę powrotną wyruszamy pełni wrażeń. Jak powiedział Staszek, który w naszych integracyjnych podróżach bierze udział od początku – wydawało się, że widzieliśmy wszystko, co jest w Europie godne zwiedzenia, a jednak nasz kontynent ma niewyczerpane bogactwo i jeszcze tyle pozostaje naszym oczom do odkrycia i zobaczenia, do czego maja niepełnosprawni takie same prawo, jak ci, którzy są piękni, młodzi i bogaci. I kiedy wszyscy dziękowali wszystkim za wszystko, jednogłośnie wyrażali nadzieję, że spotkają się za rok na podobnej wyprawie. I postaram się nie zawieść ich oczekiwań.
Leszek Karbowski
fot.: Michał Droń, Krysia Kamińska