Sprawdziłem siebie – reminiscencje wolontariusza
- 02.09.2015
Sprawdziłem siebie – reminiscencje wolontariusza
Obóz dla niepełnosprawnych był organizowany przez Zakon Maltański, a w zasadzie przez ich fundację, Maltańską Służbę Medyczną. Mieścił się w miejscowości Szczyrzyc w Beskidzie Wyspowym, obok klasztoru Cystersów i organizowany jest tam co roku od około 7-8 lat.
Były trzy turnusy, każdy z tych turnusów trwał tydzień, a my przez ten tydzień jako wolontariusze opiekowaliśmy się osobami chorymi, niepełnosprawnymi. Przedział wiekowy uczestników był od 15 roku życia do 50-60, więc każdy niepełnosprawny, który był w domu opieki społecznej, mógł z tego wyjazdu skorzystać. Na naszym turnusie mieliśmy specjalnie wykwalifikowane osoby do obsługi różnego typu schorzeń i niepełnosprawności.
Organizacja, w której byłem wolontariuszem, poradziła sobie całkiem dobrze z tym zadaniem. Dostałem pod opiekę najcięższego z uczestników, bo jestem dość wysokim, postawnym mężczyzną więc o wiele łatwiej było mi go podnieść, podmyć, niż drobnym dziewczynkom, które też były u nas na obozie jako wolontariuszki. Głównym moim zadaniem było opieka nad Michałem, ponad 50-letnim mężczyzną, który od dziecka jest chory na dziecięce porażenie mózgowe, a w dodatku ma chorobę niedokrwienną kończyn dolnych, w tym też również postępujące zmiany w kończynach. To było moim głównym zadaniem ale poza nim jako, że była stosunkowo mała liczba wolontariuszy, opiekowałem się też wszystkimi innymi, oczywiście w ramach własnych możliwości, ale byłem też odpowiedzialny za kąpiele mężczyzn.
Często nie były to zadania przyjemnie, ponieważ poza kąpielami musieliśmy również pomagać im w czynnościach fizjologicznych. O tym się nie mówi, ale to też jest codziennością wolontariusza na takim obozie, a osoby niepełnosprawne, nawet w takich prostych czynnościach, dla nas zupełnie naturalnych, potrzebują pomocy. Moim zadaniem przy Michale również było nacieranie jego odleżyn specjalnymi maściami, przebieranie go, pomaganie nawet przy myciu zębów.
Był dla mnie bardzo zaskakującą osobowością. Powiedziano mi, że jest to osoba, dla której wózek jest jedynym sposobem poruszania, a chodzik z ośrodka dostał tylko po to, żeby był. Po pierwszej rozmowie z Michałem zrozumiałem, że on wcześniej był wożony na wózku, ponieważ opiekowała się nim drobna dziewczyna. Rozumiem, że dziewczyna ważąca 40 kg nie jest w stanie pomóc mężczyźnie o wadze znacznie ponad 100 kg… z chodzikiem. Ja z Michałem przez ten tydzień dość mocno trenowaliśmy – zabawnie brzmi, po prostu przechodziliśmy dość często z pokoju do łazienki i zajmowało nam to 3-4 minuty. Dla mnie było to bardzo budujące, kiedy widziałem mojego podopiecznego, który codziennie rano co prawda potrzebował mnie, żeby wstać i podejść do tego chodzika, ale który walczył przez kilka minut sam z sobą i swoimi niepełnosprawnościami po to, żeby pokazać światu, ale przede wszystkim sobie, że da radę. Dla mnie jest to bardzo motywujące doświadczenie, którym będę wspomagać się w przyszłości.
Zakon Maltański jest organizacją religijną więc uczestników obozu obowiązywały pewne rygory. Codziennie o 18 była modlitwa, także przed każdym posiłkiem. Poza tym była tam z nami trójka specjalistów odpowiedzialnych za terapię grupową, którzy próbowali ich integrować. Osoby niepełnosprawne często są zamknięte w domu, w sobie. Zatem dopiero wyjście z ośrodka, domu pomocy społecznej czy też taki wyjazd jest ich pierwszym kontaktem ze społeczeństwem, czy też z innymi niepełnosprawnymi ludźmi. Często trzeba im pokazać, że nie są gorsi. Proszę sobie wyobrazić osobę, która ma 50 lat i tak naprawdę ani razu nie była w stanie zjeść do końca posiłku, wymaga też pomocy we wszystkich czynnościach higienicznych… Jak to może oddziaływać na ich psychikę, a przecież to tacy sami ludzie jak my. Mają też swoje marzenia, pragnienia, miłości, uczucia, plany. Takie osoby potrzebują kontaktu z ludźmi, zrozumienia ich potrzeb i pokazania, że ktoś się z nimi liczy, że ktoś faktycznie stara się z nimi jakoś współpracować.
Michał, któremu pomagałem nauczył się chodzić na krótkich dystansach dopiero w wieku lat 30. Dla mnie, ta wiadomość była szokująca. No bo wydaje mi się, że gdybym na przykład do dzisiaj nie potrafił chodzić, to już dawno byłbym z tym pogodzony. Tymczasem on większość życia przeleżał w łóżku chory na dziecięce porażenie mózgowe, chorobę, z której nikt nie wychodzi, która najczęściej poszerza swój zakres. Był jednak na tyle zdeterminowany, na pewno miał też duże wsparcie rehabilitantów, że w wieku 30 lat nauczył się chodzić za pomocą chodzika. Na pewno jest to ogromny sukces, a dla mnie jest to wyjątkowa lekcja motywacji, żeby się nie poddawać i iść dalej swoją drogą.
W czasie tak zwanym wolnym, zwiedzaliśmy okolicę, a nie było to takie proste, bo byłem tylko jedną osobą, która była w stanie samodzielnie chodzić. Więc wycieczki nie mogły być też długie gdyż to męczyło zarówno osoby, które były na wózku inwalidzkim – wbrew pozorom jazda na wózku inwalidzkim również męczy – z drugiej strony męczyły też nas, wolontariuszy. Z fajnych wycieczek pamiętam zwiedzanie Zakonu Cystersów, który był obok, z kiełbaskami, ze wspólnym śpiewaniem. Było cudowne widzieć jak cała grupa osób niepełnosprawnych zapomina o swoich słabościach i wspólnie śpiewa, na swój sposób. Często to były po prostu pojękiwania, ale wiedzieliśmy, że to była próba dołączenia się do naszego śpiewu i było fajnie zaśpiewać „Jolka, Jolka, pamiętasz” w całej gromadzie, z gitarą, przy ognisku.
Zresztą w ostatni wieczór też zrobiliśmy imprezę pożegnalną, bo tam jest taki zwyczaj. Ja byłem nowy, zupełnie nie wiedziałem jak to działa, ale okazało się, że można tańczyć z osobą, która jest niepełnosprawna i na wózku. To dla mnie było ogromnym zaskoczeniem. Ale to też dostarczyło mi wspaniałej rozrywki i zadowolenia. Bo dla mnie to było ważne doświadczenie.
Zachęcam oczywiście do udziału w takim doświadczeniu, ale jednak nie bez przygotowania. Ja sam mam za sobą wiele szkoleń z zakresu pierwszej pomocy i dlatego było mi na pewno łatwiej i fizycznie i psychicznie, bo tam się bardzo wiele działo i trzeba było sobie radzić także w sytuacjach ekstremalnych. Kiedy, np. jedna z osób odstała ataku padaczki i musiałem jej udzielić pierwszej pomocy – to wiedziałem jak.
Nie wiem jak będzie wyglądać moja przyszłość za rok… Czy będę mieć czas znowu tam pojechać, poza tym to jest naprawdę spora harówka. Pewnie ze strefą psychiczną łatwiej by było mi sobie poradzić na drugim wyjeździe, a fizycznej pracy tak jakby się nie boję… Ja bardzo lubię sprawdzanie siebie samego w sytuacjach skrajnych.
Bałem się jadąc na ten obóz konfrontacji moich własnych wartości z tym co tam spotkam.
Zawsze uważałem życie za najwyższą wartość. Z wieloma znajomymi debatowałem o wyższości życia nad nieżyciem, ale tak naprawdę nigdy nie byłem w takich sytuacjach. Bardzo bałem się kontaktu z tymi osobami, tego, że moje myślenie się zmieni… Przyjechałem tam już po rozpoczęciu turnusu i całą noc biłem się z myślami, bo jeżeli nie dam rady i ucieknę z tego obozu, to będę musiał zweryfikować cały swój sposób patrzenia na świat i na życie… Bo nie potrafiłbym żyć w takiej dualnej rzeczywistości, że moje ideały różnią się od czynów. Przekonałem się jednak, że dałem radę, a osoby z niepełnosprawnościami potrafią być dla nas wzorem i dać nam siłę do życia. Nauczyłem się więc pewnego patrzenia na świat i tego, by brać z niego to, co jest najlepsze.
Wolontariusz, oprac. em
Data publikacji: 02.09.2015 r.