To był naprawdę niezwykły dzień...
W ten czerwcowy poniedziałek Śląskie Wesołe Miasteczko pełne było radosnych, podekscytowanych grup. Najróżniejszych. Przybyłych z wielu odległych miejscowości, nie tylko z sąsiednich miast, ale na przykład z Brennej, z Górek Wielkich czy spod Opola. Pensjonariuszy domów pomocy społecznej, uczniów szkół specjalnych, integracyjnych gimnazjów, podopiecznych świetlic terapeutycznych, przedszkolaków z integracyjnych przedszkoli. Z niepełnosprawnością intelektualną i poruszających się na wózkach.
Widziałam ich wszędzie – w „suchym” basenie pełnym kolorowych piłeczek i na gokartach, w beczce śmiechu i w wagonikach kolejki górskiej, w pałacu szeryfa, w twisterze, na różnych karuzelach podestowych, na łabędziach i w salonie krzywych luster, a także na łódce windowanej wysoko w górę („Jadymy do nieba” – wołała jedna z uczestniczek) i ślizgiem spadającej ze stromej pochylni do wody, wśród radosnego pisku. Wyjeżdżających z Pałacu Strachów, krzyczących w zachwycie „ ale fajnie było”. Razem z nimi nie mniej zadowoleni opiekunowie.
Wesołe Miasteczko przyjmowało w tym dniu swoich niepełnosprawnych gości, aby bez żadnych kosztów, przynajmniej jeden dzień w roku mogły przeżyć na wspólnej zabawie, bez zmartwień i trosk. Zaopatrzone w karnety obeszły prawie cały lunapark, a to za sprawą Fundacji Pomocy Dzieciom i Młodzieży Niepełnosprawnej im. św. Stanisława Kostki, która wspólnie z władzami Wesołego Miasteczka organizuje „Dzień Dzieci Niepełnosprawnych – Jesteśmy Razem” już od 1995 roku.
Obserwując, jak szaleją, miałam moment obawy. Kiedy karuzele nabierały pędu, zaczynały zmieniać wysokość, na niektórych buziach widać było może strach? Niepewność? Ale dzieci schodziły z karuzeli zadowolone, uśmiechnięte i natychmiast chętnie szły w kierunku następnej, zdecydowanie nie bały się iść dalej. Jeszcze się kłóciły, na którą karuzelę najpierw. Widać adrenalina nie taka wielka, a w każdym razie dostarczająca przyjemności. Dobra adrenalinka 🙂
Oprócz dzieci wszędzie było pełno… wolontariuszy. Ubrani w zielone, z daleka rozpoznawalne koszulki, służyli pomocą, doglądali, informowali, pomagali, dbali aby było bezpiecznie. Doskonale zorientowani i empatyczni. Widoczni już przed wejściem, zapisujący przyjeżdżające grupy i wydający im karnety. Wolontariusze z Medycznej Szkoły Policealnej im. Zofii Szlenkierówny w Katowicach. Jak mówią – kilka razy w roku obsługują różne Dni, jako opiekunowie osób niepełnosprawnych.
Przyjechało sporo osób. O godzinie 13.00 było ich już około dwa tysiące. – Takie dni organizujemy od 1995 roku, ale od czterech czy pięciu lat robimy to dwa razy w roku – drugi raz jesienią, we wrześniu – opowiada Tadeusz Howaniec, prezes Zarządu Fundacji. – Pięć lat temu we wrześniu zaczęliśmy robić mniejszą imprezę, ale o takim samym zasięgu, dla tych dzieci, które w czerwcu nie mogły dotrzeć. To się póki co udawało. Czy w tym roku się uda? Nie wiem. Zmieniły się realia, decydenci, podejście do tego wszystkiego, nie powiem, że na lepsze. Te dzieciaki nie dotrą tu nigdy same. Raz – że są to środowiska bardzo niezasobne, dwa – że niepełnosprawność powoduje tę barierę. Często wygląda tak, że nawet jak rodzice przyjeżdżają z tymi dzieciakami, to mają obawy, czy można skorzystać z jakiegoś urządzenia. A my do tego właśnie mamy medyków, którzy cały dzień im towarzyszą, wspólnie się bawią. Natomiast problem polega na tym, że musimy jeszcze przekonać zarządzających tymi urządzeniami, że warto to robić. Chyba w 1999 roku mieliśmy 13 tysięcy dzieci niepełnosprawnych. I wtedy rzeczywiście zastanawialiśmy się, czy to „przełkniemy”. I też daliśmy sobie radę. Wszyscy w to wkładamy przynajmniej odrobinę serca. Próbujemy walczyć jak Don Kichot z wiatrakami, bo im częściej się zmieniają ci, którzy decydują o polityce wobec osób niepełnosprawnych, tym więcej trzeba włożyć wysiłku w ich edukację. Ale to też taka nasza rola, zadanie.
A zatem – do zobaczenia? Jeśli nawet nie we wrześniu, to najpóźniej za rok?
Żal było zostawiać te roześmiane twarze, żal wchodzić do tramwaju pełnego zdrowych, ale bardzo niezadowolonych z czegoś ludzi. No cóż, ja też powinnam podziękować Fundacji im. św. Stanisława Kostki. Za to, że mogłam zobaczyć tyle radości, tyle roześmianych buzi …
Tekst i fot.: Ilona Raczyńska