Bali, Kuala Lumpur – wyprawa na koniec świata

Autorka przy Petronas Towers w Kuala Lumpur

Bali leży w archipelagu Małych Wysp Sundajskich, w Azji południowo-wschodniej, czyli na końcu świata. Na tyle daleko, by rozbudzać wyobraźnię i chęć zobaczenia tej niewielkiej wyspy znajdującej się w Indonezji - największym kraju wyspiarskim na świecie.

Decyzja o wyjeździe dojrzewała w nas od kilku miesięcy, ale ostatecznie loty i hotele zarezerwowaliśmy przez Internet na 10 dni przed planowaną podróżą.

Wyprawa na koniec świata może być tyleż długa, co i męcząca. Postanowiliśmy więc z Markiem najpierw polecieć do stolicy Malezji – Kuala Lumpur, spędzić tam dwa dni i dopiero stamtąd ruszyć na Bali. Zarówno w Malezji, jak i Indonezji można swobodnie porozumiewać się po angielsku. Wybraliśmy linie Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Lot z Warszawy do Dubaju trwał około pięciu godzin. Jeszcze w Warszawie prosiłam, bym na lotnisku tranzytowym, na którym czekaliśmy na lot do Kuala Lumpur, mogła korzystać ze swojego wózka. Zabrano go po prostu na pokład i mogłam korzystać z niego w czasie siedmiogodzinnego oczekiwania. W drodze powrotnej jednak, mimo moich usilnych próśb, w Dubaju musiałam zadowolić się wózkiem będącym na wyposażeniu lotniska, a swój prywatny dostałam dopiero w Warszawie. Temperatury w Dubaju w lipcu przekraczały 40 stopni, czego jednak nie dane nam było odczuć, gdyż klimatyzacja zarówno na lotnisku jak i w samolocie sprawiała, że było dość chłodno. Każdy terminal ma specjalnie wydzielone miejsce dla niepełnosprawnych, gdzie są wygodne leżaki, koce, a asystenci dbają o to, by odnaleźć właściwą bramkę, odprawić się bez czekania w kolejkach, etc.

Międzynarodowy port lotniczy w Kuala Lumpur położony jest ok. 40 km od centrum miasta. Tuż przed wyjazdem napisałam mejl do firmy przewozowej oferującej transport autobusowy. Dostałam szybką odpowiedź ze szczegółowymi wskazówkami i planem lotniska z zaznaczonym miejscem odjazdu autobusów. Najbardziej zaskakująca była informacja, że po dotarciu do centrum miasta mamy przesiąść się w przysłany przez firmę samochód, który dowiezie nas pod sam hotel bez dodatkowych opłat. I tak też to się odbyło. Przed wyjazdem na Bali pokazałam w hotelu wspomnianego mejla i powiedziałam, w jaki sposób dotarliśmy. Jeden telefon wystarczył, byśmy tym samym sposobem pojechali na lotnisko po zakończeniu pierwszego pobytu w Kuala Lumpur. Wracając z Bali również zrobiliśmy sobie dwudniowy przystanek w stolicy Malezji.

Kuala Lumpur przywitało nas upałem, ramadanem i zgiełkiem mającym w sobie azjatycki koloryt miasta, które sięgając po nowoczesność nie traci swojego charakteru i indywidualności. Z hotelu widzieliśmy Petronas Towers – słynne wieże, które zachowały tytuł najwyższych bliźniaczych wież świata i budowli powstałych przed końcem XX wieku (452 m) Pojechaliśmy tam taksówką (trzeba się targować). To nowoczesna budowla, ale stylistyką nawiązuje do architektury islamu. Na dole znajduje się największe centrum handlowe Malezji Suria KLCC. Przy wieżach przestrzeń jest ciekawie zaaranżowana, swobodnie można się tam poruszać na wózku. Na niektórych liniach kursują autobusy niskopodłogowe dochodzące w okolice bliźniaczych wież. Malezyjska ulica jest bardzo różnorodna. Miasto faluje wielobarwnym tłumem. Można zobaczyć zarówno Malajki ubrane w abaje i hidżaby, jak i Chinki w szortach. Życie bazarowo-restauracyjne kwitnie całą dobę. Dużym powodzeniem cieszą się wyroby elektroniczne, jest też mnóstwo sprzedawców zegarków lub okularów oferujących swój towar wprost na ulicy. Jedzenie jest smaczne i tanie. Posiłki jedliśmy w małych restauracjach lub w przyulicznych barach. Typowo malajskie potrawy to ryż lub kluski zapiekane z warzywami, kurczakiem lub owocami morza. Dość ostre, ale smaczne i świeże. Smakuje nam to miasto. Fajnie, że tu jeszcze wrócimy. Wędrując po stolicy Malezji, po zapoznaniu się z jej topografią wybraliśmy i zarezerwowaliśmy hotel, do którego przyjedziemy za dziesięć dni. Tym razem będzie to mały hotelik w tutejszym Chinatown w środku bazaru, pośród czerwonych lampionów, które już z daleka wskazują drogę do chińskiej dzielnicy. „Niebo nigdy nie zamyka drogi człowiekowi” – mówi chińskie przysłowie. Zaiste, niebiosa w swojej łaskawości otworzyły przed nami wiele dróg…

Na Bali polecieliśmy lokalnymi, azjatyckimi liniami. Lot do Denpasar trwał ok.trzech godzin. Na lotnisku od razu rzucają się w oczy duże tablice informujące, że przemyt narkotyków jest w Indonezji karany śmiercią. Zabrałam ze sobą podpisaną przez lekarza listę leków, które miałam ze sobą, gdyż zdarza się, że celnicy dokładnie sprawdzają przewożone medykamenty i niektóre z nich mogą uznać za substancje niedozwolone. Przed lotniskiem czekał na nas tłum mężczyzn pokrzykujących „taxi, taxi”. Pół godziny i byliśmy na miejscu. Czterogwiazdkowy hotel popularnej, azjatyckiej sieci już w nocy robił dobre wrażenie. Przywitano nas jak najmilej oczekiwanych gości. I ta uniżona, niespotykana gdzie indziej uprzejmość, której towarzyszy ukłon i złożone dłonie, będzie z nami  do końca pobytu. Pokój był wygodny, przestronny i dobrze przystosowany. Rano ruszyliśmy na rekonesans. Zarezerwowaliśmy ten hotel tylko na trzy dni, nie mając pewności, czy nam będzie odpowiadał. Okazało się, że był lepszy niż się spodziewaliśmy – przestronny, z podjazdami, pełen rzeźb i różnorodnej roślinności (np. przepiękny gatunek srebrnej palmy), z kolorowymi rybkami w licznych sadzawkach. Ogólny wystrój przypominał architekturę balijskich świątyń. Przyznam, że bardzo podobało mi się, że w pomieszczeniach ogólnodostępnych nie było klimatyzacji. Doskonale sprawdzały się zainstalowane na suficie wiatraki. Zewsząd dochodziła delikatna, kojąca balijska muzyka. Widać było, że wszystko zaprojektowano z myślą o wygodzie i poszanowaniu prywatności gości. A już absolutnie urzekły mnie… kanapy przy plaży znajdującej się po drugiej stronie ulicy. Dotarcie tam nie stanowiło problemu, gdyż ochrona hotelu zatrzymywała po prostu ruch, gdy turysta chciał przejść. W ogóle na Bali można odnieść wrażenie, że turyści są najważniejsi, a wszechobecna życzliwość miejscowych tylko utwierdza w tym przekonaniu. Turystyka to główne źródło dochodu tej maleńkiej wyspy, więc nic dziwnego, że wszędzie jest mnóstwo sklepików, restauracji, salonów odnowy biologicznej, etc. Ulubionym środkiem transportu zdaje się być skuter, a paliwo do niego można kupić na przydrożnych straganach w litrowych, plastikowych butelkach. Na chodnikach trzeba uważać, by nie nadepnąć na wszechobecne koszyczki z liści bananowca z darami dla hinduistycznych bóstw. Balijczycy umieszczają w nich owoce, kwiaty, kadzidełka. Niestety, rozjechałam kiedyś taki kolorowy koszyczek. Poczułam się niezręcznie, zaczęłam przepraszać właścicielkę sklepiku, która natychmiast zjawiła się przy mnie. Pośpiesznie usuwając ołtarzyk spod moich kół, jednocześnie przepraszała za „problem”, składając ręce, kłaniając się pokornie. Tacy są Balijczycy.

Kuta to miejscowość na południu wyspy znana z jednej z najdłuższych plaż na świecie. To tutaj miał miejsce w 2002 roku zamach terrorystyczny, który na parę lat osłabił ruch turystyczny na Bali. W mieście panuje duży zgiełk. Słynną plażę od ulicy oddziela długi mur, za którym od razu otoczył mnie wianuszek kobiet oferujących różne usługi (manicure, masaż) lub pamiątki. Naszą uwagę zwrócił jednak tłum miejscowych zgromadzonych nieopodal. W powietrzu unosił się dym i zapach kadzideł, gdyż na plaży palono jakieś kolorowe rusztowania, z megafonów dochodził monotonny głos. Piknik? Święto? Balijczycy w różnym wieku obserwowali dziwną ceremonię, jedli, rozmawiali, upominali rozbrykane dzieciaki. Zapytałam mężczyznę stojącego obok, co to za uroczystość. Odpowiedział ku mojemu osłupieniu, że to …kremacja i że w pobliżu jest cmentarz. Niedowierzając, widząc w oddali beztroskich plażowiczów, dopytywałam się, czy to prawdziwy pogrzeb i czy na kolorowym stosie rzeczywiście płoną zwłoki. Mój rozmówca potwierdził z uprzejmym (balijskim!) uśmiechem. Przyglądałam się tej ceremonii z ciekawością i dystansem turystki, by po chwili tu, na końcu świata, odnaleźć poczucie wspólnoty z ludźmi, pośród których stałam. Przypomniało mi się malajskie przysłowie: „ Wszyscy jednakowo umieramy, ale groby mamy rozmaite”.

Ubud to kulturalna stolica Bali, miasto, które trzeba koniecznie zobaczyć, by poczuć klimat i charakter balijskiej tradycji. Wybraliśmy się tam na całodniowa wycieczkę z kierowcą, który przedstawił się jako „Mister Wayan”. Ruszyliśmy w głąb wyspy. Najpierw zatrzymaliśmy się w Małpim Gaju (Sacred Monkey Forest Sanktuary). Jest to niewielki las deszczowy. Małpki przywitały nas już na parkingu. Wraz z biletem można kupić banany, którymi turyści próbują wkupić się w łaski panujących tu wszechwładnie makaków. Nie zabawiliśmy tu długo, gdyż małpki potrafią być nieprzewidywalne; zdarza się, że nagle skaczą na ludzi próbując wyrwać torebkę lub okulary. Następny przystanek zrobiliśmy sobie w miejscu, skąd można było podziwiać tarasy ryżowe. W okolicy Tegallalang tworzą one swego rodzaju naturalny, wielopoziomowy amfiteatr. Coraz większa liczba galerii i sklepików z rękodziełem wskazywała na to, że jesteśmy w Ubud. Miejscowi artyści wystawiają swoje prace przy drodze. Są to niezwykłe rzeźby, obrazy i wyjątkowo piękne meble. Często prosiliśmy Wayana, by się zatrzymał, ponieważ chcieliśmy sfotografować jakąś szczególnie piękną figurę, drzwi, misternie wykonany parawan lub obraz. Na straganach można też dojrzeć różne owoce. Króluje durian. To indonezyjski przysmak o dość specyficznym zapachu. Nic dziwnego, że nie wolno go wnosić do wielu hoteli ani zabierać na pokład samolotów niektórych linii lotniczych. Przyznaję, że nie mogłam przekonać się do tego osobliwego smaku.

W drodze do Ubud mijaliśmy dużo świątyń, ale naszym celem było Gunung Kawi. Przed wejściem trzeba odpowiednio się przygotować do zwiedzania i zaopatrzyć w sarong. Można je wypożyczyć przy wejściu. Mnie i Marka potraktowano ulgowo i wystarczyły tylko czerwone przepaski, by pozwolono nam wejść do świątyni. To właściwie duży park, do którego prowadzi mnóstwo schodów. W malowniczej dolinie, pełnej ciekawej roślinności znajdują się świątynie wykute w skale, reliefy, pawilony, ołtarze. Do końca nie wiadomo, w jaki sposób powstały te piękne dzieła sztuki. Jedna z legend głosi, że zostały wyrzeźbione przez rodzinę króla Udayana, który po okresie swoich rządów na Bali (1050-1077 r.) porzucił dostatnie życie i został pustelnikiem. Inna hipoteza mówi zaś, że wykuł je własnymi paznokciami w jedną noc przyjazny Balijczykom mityczny olbrzym. Jakkolwiek powstały, są dziś prawdziwą oazą spokoju, gdzie czas płynie wolniej, a serce z zachwytu bije szybciej. W Ubud byliśmy w dniu moich imienin. Nie mogłabym sobie wymarzyć piękniejszej scenerii do świętowania.

Bali to również atrakcyjne miejsce dla miłośników nurkowania. Marek wybrał się do Tulamben. Ta mała, spokojna wioska jest bramą do wspaniałego bogactwa podmorskiej fauny i flory. Największą atrakcją tego miejsca jest wrak amerykańskiego statku USS Liberty, który po latach stał się wspaniałym, podmorskim koralowym ogrodem.

Podróżujemy dla wrażeń, wspomnień, wiedzy, ale również przywiezione pamiątki stanowią ważny element każdej wyprawy. Jakiś drobiazg, smakołyk po powrocie przypomina, że cała wyprawa nie była snem. Co przywieźć z Bali? Czym uraczyć gości po powrocie?

Postanowiłam kupić trochę kawy Luwak. To jeden z najdroższych i najbardziej ekskluzywnych rodzajów kawy na świecie. Powstaje z ziaren przetworzonych przez dziko żyjące zwierzę zwane łaskunem lub cywetą (a w Indonezji luwakiem). Łaskun wybiera i zjada najlepsze, najdojrzalsze ziarna kawowca. W jego żołądku enzymy trawienne łatwo rozprawiają się z miękką osnówką, natomiast nasiona, czyli przyszłe kawowe ziarenka, wydalane są w stanie prawie nienaruszonym, jedynie nieco sfermentowane. Ziarna zbierane są ręcznie i po bardzo starannym oczyszczeniu, tak jak każda inna kawa, palone a następnie mielone. Jeśli chodzi o smak tego napoju, to odczucia mogą być różne, ale to nie wrażenia smakowe stanowią o jego niezwykłości, ekscytująca jest bowiem sama możliwość spróbowania. Smacznego!

„Opisywanie jest jak używanie – niszczy; ścierają się kolory, kanty tracą ostrość, w końcu to, co opisane, zaczyna blaknąć, zanikać. Dotyczy to zwłaszcza miejsc.” – pisała Olga Tokarczuk w książce „Bieguni”. Bez wątpienia trudno oddać w relacji nastrój, kolory, harmonię Bali. Bohaterka książki Liz Gilbert „Jedz, módl się i kochaj” i filmu pod tym samym tytułem (z Julią Roberts w roli głównej) właśnie na Bali odnajduje miłość i spokój ducha. To wymarzona sceneria do opowieści o poszukiwaniu siebie w cywilizacyjnej dżungli.

Wracaliśmy znowu przez Kuala Lumpur. W nocy dotarliśmy do naszego hotelu w Chinatown. Dzielnica tętniła życiem. Sprzedawcy głośno zachęcali do zakupu swoich towarów – podróbek chyba wszystkich marek świata. Przed powrotem do domu chcieliśmy jednak przede wszystkim zasmakować Azji. Szczególnie apetycznie wyglądały owoce – liczi, rambutany, smoczy owoc… Już sam ich wygląd obiecuje ucztę dla podniebienia. Egzotyczne owoce można już kupić w Polsce, ale nie smakują tak, jak w kraju, w którym rosną. W nasze wspomnienia mocno wpisali się również ludzie – ci anonimowi, pomagający na każdym kroku, ale i ci, z którymi mogliśmy dłużej porozmawiać. Polacy coraz liczniej docierają na Bali, ale jedyni rodacy, jakich poznaliśmy byli z Australii. Sabina i Sławek wyjechali z Polski w latach osiemdziesiątych. Ich emigracyjny życiorys to materiał na opowieść o wierze w siłę sprawczą marzeń, o tym, że opatrzność sprzyja kochającym, pracowitym i doceniającym dar życia bez względu na to, co Los przynosi.

Pobyt w Indonezji i Malezji był niezapomnianą przygodą. Udowodniliśmy sobie, że możemy bez pomocy biura podróży dotrzeć na koniec świata, a Azja odwzajemniła nam się gościnnością i  odsłoniła swoje najpiękniejsze oblicze.

Zobacz galerię…

Lilla Latus

fot.: Marek Hamera

Data publikacji:16.09. 2013 r.

Udostępnij

Zachęcamy do zapisania się do Newslettera

Przeczytaj również