Nie wywołuj Wilka z podium

Nie wywołuj Wilka z podium

Rafał Wilk stwierdził w jednym z wywiadów, że 3 maja 2006 r. umarł i narodził się na nowo. W wypadku na torze żużlowym utracił władzę w nogach, ale pozostał sportowym wojownikiem. Właśnie dzięki charakterowi i tytanicznej pracy szybko dołączył do światowej czołówki kolarstwa ręcznego.

Od 2012 r. zdobył m.in. dwa złote medale Letnich Igrzysk Paraolimpijskich, trzy tytuły mistrza świata, dwa Puchary Świata i dwa Puchary Europy. 40-letni handbiker nie zamierza na tym poprzestać. „Naszym Sprawom” opowiedział jednak nie tylko o motywacji i planach na najbliższe miesiące.

Nasze Sprawy: – W listopadzie 2014 r. odbyła się premiera filmu „Rafał Wilk – Człowiek ze Stali”. Jak zareagował Pan na propozycję udziału w tej produkcji?
Rafał Wilk: – Na początku nie wiedziałem, czy w ogóle nadaję się do tego pomysłu. Jednak Michał Juszczakiewicz i Robert Szaj przekonali mnie. Moim zdaniem film wyszedł fajny. Pierwszy raz obejrzałem go właśnie na premierze. Tak jak w moim życiu było dużo śmiechu, ale nie zabrakło też sytuacji takich jak śmierć mojego taty w wypadku samochodowym, więc łezka zakręciła się w oku. Z rozmów przeprowadzonych z różnymi osobami wiem, że film ma dobry oddźwięk. Również wiadomości, komentarze czy sygnały docierające do mnie są bardzo pozytywne. Cieszę się, że jest taki odbiór.

– Tacie zadedykował Pan swoje pierwsze złoto zdobyte w Londynie w 2012 r.
– Kiedyś obiecałem tacie, że będę najlepszy. Już chyba po roku wywalczyłem mistrzostwo Polski w kolarstwie górskim amatorów. Sądziłem, że tym samym dotrzymałem słowa, ale jak widać Bóg miał zupełnie inny plan wobec mojej osoby. Osiągnąłem to, co jest najważniejsze dla sportowca. Każdy z nas myśli o złotym medalu olimpijskim. Moje losy poukładały się w ten sposób, że stanąłem na szczycie i spełniłem obietnicę daną tacie. Wieczorem otrzymałem sms-a od dzieci. Napisały, że drugi medal jest dla nich. Odpowiedziałem, że przecież jeszcze go nie ma. Jednak one wiedziały, że będzie. Skoro wiedziały, a później zdobyłem drugie złoto, to właśnie dla nich. To były moje pierwsze Igrzyska Paraolimpijskie. Nie spodziewałem się, że mogę je zakończyć aż takim sukcesem.

– Jakie wrażenie wywarła na Panu organizacja Letnich Igrzysk Paraolimpijskich w Londynie?
– Londyn był w stu procentach przygotowany i wywarł na mnie fenomenalne wrażenie. Letnie Igrzyska Paraolimpijskie odniosły większy sukces niż Letnie Igrzyska Olimpijskie. Dzień w dzień na stadionie pojawiało się 70 tys. osób, a na naszym wyścigu było 110 tys. osób. Tylu kibiców ciężko zgromadzić na zawodach zdrowych sportowców. Jednak tam nikt nie przychodzi z litości czy łaski. Ludzie widzieli same emocje i rywalizację, czyli coś charakterystycznego dla sportu. Kiedy wyszedłem z medalami poza wioskę olimpijską, to kibice robili sobie z nami zdjęcia. Dostrzegali w nas sportowców, a nie niepełnosprawnych, kaleki czy jak to nazwać. To było piękne. Tam billboardy z niepełnosprawnymi są normalnością. Po Letnich Igrzyskach Olimpijskich zostały zamieszczone plakaty „Dziękujemy za rozgrzewkę, teraz prawdziwe emocje”.

– Tych emocji zabrakło w polskiej telewizji.
– Chyba tylko nasza i pakistańska nie pokazywały żadnych relacji na żywo. Nikt nie wymagał, żeby było tyle transmisji, co z Letnich Igrzysk Olimpijskich. Wystarczyło zaprezentować finałowe starty o medale. Ludzie chcą oglądać sport niepełnosprawnych. Brytyjski Channel 4 w życiu nie miał takiej oglądalności. Wyczytałem, że w najlepszych godzinach w swojej historii przyciągał 4 mln telewidzów, a podczas Letnich Igrzysk Paraolimpijskich już ponad 12 mln telewidzów. Byłem pod wrażeniem. Czasem ktoś mnie widzi na drodze i myśli, że jakiś kosmita jedzie. Jeśli sport osób niepełnosprawnych będzie pokazywany, to zmieni się jego odbiór.

– Ile wysiłku i wyrzeczeń kosztuje droga na szczyt?
– Kiedy mam zajęcia ze studentami na wychowaniu fizycznym w Rzeszowie, to daję trenażery na rower i mówię „Przejedź dwie minuty 200 watów”. Nie są w stanie tego zrobić, a ja tak mogę jechać około godzinę. Wtedy nabierają respektu i szacunku. Podobnie jest ze zdrowymi kolarzami, jeśli trenujemy razem i nie są w stanie utrzymać mojego tempa. Pewnie już 20 lat temu minęły czasy, kiedy wystarczyły dwa treningi w tygodniu, żeby osiągnąć sukces na Igrzyskach Paraolimpijskich. To jest profesjonalny sport z olbrzymim zapleczem. Ja mam trenera, dietetyka i sztab osób współpracujących ze mną. W sezonie pokonuję ok. 15 tys. km na rowerze. To naprawdę sporo, a tylko w tym roku przejechałem ponad 6 tys. km. To wszystko wymaga dużej aktywności. Czasami czuję się globtroterem, a na tym cierpi rodzina. 20 maja wyjeżdżam na zawody oraz treningi, w Austrii, we Włoszech i w Szwajcarii spędzę blisko miesiąc. Później wrócę do Polski tylko na tydzień, a następnie kolejny miesiąc poza domem. Mamy zaplanowane zgrupowanie wysokogórskie, do kraju przyjedziemy dopiero po mistrzostwach świata w Szwajcarii (28 lipca-2 sierpnia).

– Do tego dochodzą jeszcze wydatki na sprzęt.
– Dobry rower do startowania w zawodach można kupić za ok. 18 tys. zł. Jednak chcąc mieć pomiary mocy czy koła karbonowe, to trzeba wydać 40-50 tys. zł. Im lżejszy sprzęt, tym wzrasta jego wartość. Wiele zależy też od samych komponentów. Ostatnio dowiadywałem się np. o klamki hamulcowe. Kosztują 4 tys. zł, to już jest w ogóle kosmos. 200 gramów różnicy, a cena prawie 10 razy wyższa niż za normalny osprzęt.

– Od tego sezonu ma Pan nowy rower przygotowany przez firmę Carbonbike. Czym różni się od poprzedniego?
– W grudniu ubiegłego roku wiedziałem, że przesiądę się na nowy rower. Otrzymałem go na początku marca. Trochę to zajęło czasu, ponieważ rama została specjalnie przygotowana pode mnie. Najważniejszą zmianą jest waga roweru. Nawet w przypadku zdrowych kolarzy 2 kilogramy to ogromna różnica, a my przecież kręcimy rękami. Do tego dochodzi jeszcze większa sztywność. Ostatnio zrobiłem badania i wyszły 6 watów lepiej niż na dawnym sprzęcie, czyli naprawdę dużo. Rower jest dopracowany tak jak ma być. Świadczą o tym też wyniki z 2015 r. Tylko raz byłem drugi, a resztę moich startów wygrałem. To pozwala optymistycznie patrzeć na dalszą część sezonu, ale też na Letnie Igrzyska Paraolimpijskie w Rio de Janeiro w 2016 r. Myślę, że jest dobrze.

– Do kolarstwa ręcznego przekonał się Pan dzięki przejażdżkom na rowerze pożyczonym od Rafała Szumca. Jak do tego doszło?
– Jeśli dobrze pamiętam, to był sierpień 2009 r. Rafał wyjeżdżał na wakacje, nie brał ze sobą roweru. Zapytałem, czy zgodzi się go pożyczyć. Zrobił to z chęcią, a ja pojeździłem 2 tygodnie. Już po pierwszym dniu, po pierwszym zakręcie przekonałem się, że to będzie mnie napędzać. Wcześniej słyszałem o organizowanych zawodach, ale musiał przyjść ten moment. Wiedziałem, że wrócę do rywalizacji, czyli czegoś, co lubiłem i ciągle lubię. Przed wypadkiem ścigałem się nie tylko na motorze, ale też na rowerze. Wtedy tak się zaszczepiłem, że wciąż jeżdżę.

– Ze świetnymi efektami. A jak wspomina Pan swój debiut?
– Na początku czerwca 2010 r. przebywałem w szpitalu, miałem wymieniane całe instrumentarium w plecach. Właśnie w dniu operacji dotarł do mnie rower. Jak na złość ani nie wcześniej, ani nie później. We wtorek przeszedłem operację, a w piątek odezwała się we mnie chęć jazdy. Choć miałem poszyte plecy, to złożyłem rower. Przejechałem 3-4 km, żeby zaspokoić ten głód. Pod koniec czerwca zacząłem trenować mimo bólu, doskwierającego zwłaszcza na początku. Zazwyczaj gojenie ran zajmuje 2 tygodnie, a w przypadku moich pleców trwało to praktycznie 4 miesiące. Po trzech miesiącach treningów pojechałem do Zamościa na swoje pierwsze zawody. Chciałem zobaczyć, gdzie jestem i ile pracy dzieli mnie od najlepszych, bo Arek Skrzypiński zdobył właśnie tytuł mistrza świata. Po pierwszym etapie Biegu Pokoju Pamięci Dzieci Zamojszczyzny wiedziałem, że nie będzie tak łatwo, jak sobie zakładałem. Wyciągnąłem wnioski, później to trochę inaczej wyglądało. Uczyłem się szybko, czołówka już tak nie odjeżdżała. To mnie zmobilizowało. Przepracowałem zimę, bo podjąłem współpracę z moim trenerem, aktualnym trenerem kadry parakolarskiej Jakubem Pieniążkiem. Później może jeszcze nie odnosiłem sukcesów, ale od 2011 r. na metę wpadałem praktycznie z czołówką.

– Od 2014 r. do Rzeszowa przyjeżdżają zawodnicy rywalizujący w Pucharze Europy. Dla Pana jest to wyjątkowa impreza w kalendarzu startów.
– Cieszę się, że po raz drugi taka impreza zagościła w Rzeszowie. Dla mnie to jeden wyjazd mniej w sezonie, start mam praktycznie u siebie pod domem. 16-17 maja zorganizowaliśmy [XTR SPORT oraz Fundacja Rafała Wilka Sport Jest Jeden – przyp. red.] zawody dla nas, ale też kryterium uliczne dla amatorów. Moim zdaniem to fajna inicjatywa, takie zjednanie środowiska kolarskiego. Cieszę się, że frekwencja dopisała. Teraz było więcej startujących niż w ubiegłym roku. Przekonaliśmy tych, co rywalizowali wcześniej, ponadto pojawiło się część nowych osób. Może kiedyś wystąpimy z planem zorganizowania Pucharu Świata czy mistrzostw świata. Zobaczymy jak to będzie wyglądać. To wszystko wiąże się z ogromnymi kosztami. Ale jeżeli władze Rzeszowa i województwa podkarpackiego wyrażą chęć, to warto podjąć się tego. I też pokazywać kolarstwo. Bo sport jest jeden.

– Co zadecydowało, że założył Pan Fundację Sport Jest Jeden?
– Pomysł wziął się z tego, że niepełnosprawni są traktowani jak sportowcy drugiej kategorii. A tak nie jest, co pokazał np. Londyn. Mazurek Dąbrowskiego nie jeździł na wózku, dla mnie był taki sam. Wiedziałem, ile włożyłem w to pracy, zaangażowania i serca. Fundacja promuje sportowców niepełnosprawnych. Również pomaga im, bo do jakiejkolwiek dyscypliny jest potrzebny sprzęt, który przecież do tanich nie należy. Jeśli jadę na zawody, to staram się kogoś zabierać, żeby kosztów nie ponosił. Uzbieraliśmy już pewną kwotę na rower dla Rafała Mikołajczyka. To jeden z największych sukcesów Fundacji. Działamy od ubiegłego roku i mamy nadzieję, że z czasem będzie to jeszcze lepiej wyglądać.

– Jakie są Pana cele sportowe na najbliższe miesiące?
– Zawsze stawiam sobie najwyższe cele. W 2015 r. najważniejsze są mistrzostwa świata w Szwajcarii i Puchar Świata. Chcę obronić tytuł mistrza świata w jeździe na czas i odzyskać mistrzowską koszulkę ze startu wspólnego. Utraciłem ją w ubiegłym roku, choć już praktycznie byłem w ogródku. Miałem prawie pół minuty przewagi i przekręciło się pedałko. Widocznie tak miało być, nie rozpaczam z tego powodu. Nie można wszystkiego wygrywać, nie zawsze jest pięknie i kolorowo. Cieszę się, że wygrał mój przyjaciel Joel Jeannot [Rafał Wilk zajął czwarte miejsce – przyp. red.]. W ubiegłym sezonie w Pucharze Świata prześladował mnie pech, m.in. urwany podnóżek. Zabrakło niewielu punktów, żeby wygrać klasyfikację generalną.

– Jak po licznych sukcesach utrzymać motywację do ciężkich treningów?
– Wspiąć się na szczyt nie jest łatwo, ale obrona mistrzostwa pozostaje jeszcze trudniejsza. Obowiązuje zasada bij mistrza, więc każdy nastawia się, żeby wygrać. Staram się bronić jak mogę i przeciwnicy nie będą mieć ze mną łatwo. Czasami nie mam ochoty na trening, głównie ze względu na pogodę. Jednak trwa to tylko moment, zaraz głowa przestawia się na pozytywne myślenie. Motywuję się w ten sposób, że jeżeli nie zrobię treningu, to moi rywale potrenują i będą mocniejsi ode mnie.

– W 2014 r. Adrian Beściak pokonał na wózku inwalidzkim trasę Rzeszów – Kraków – Warszawa. W rozmowie ze mną powiedział, że Pan powinien być autorytetem nie tylko dla osób niepełnosprawnych.
– Nie czuję się autorytetem. Robię to, co kocham. Może daję przykład ludziom, że nawet jeśli w pewnym momencie nie poukładało się czy wywróciło w życiu, to wszystko jest w naszych rękach. Jedynie od nas zależy, jak dalej to będzie wyglądać. Myślę, że tylko my za to odpowiadamy. Ktoś może raz czy drugi pomóc, ale musimy liczyć sami na siebie.

– Jednak część osób niepełnosprawnych nie chce np. w ogóle wychodzić z domu.
– Zamykanie się w domu jest dla mnie największą głupotą. Jesteśmy inni, ale to nie znaczy, że gorsi. Niekiedy właśnie wózek czy niepełnosprawność nas wyróżnia. Trzeba żyć dalej i korzystać z życia. Czasami doba jest dla mnie za krótka na załatwienie wszystkich spraw. Co zyskamy po zamknięciu się w domu? Staniemy się takimi zrzędami. Będziemy narzekać na wszystko. Musimy wejść w pęd życia, wtedy nie ma czasu na rozmyślania. Nawet w tych najgorszych sytuacjach można dostrzec plusy. Jestem ostatnią osobą, która narzekałaby na cokolwiek. Najprościej stwierdzić, że coś nam się stało czy nie wyszło przez kogoś. Zawsze przyjmuję życie takie, jakie jest. Trzeba zacisnąć zęby i do boju. Jeśli podczas wyścigu zacznę odczuwać ból, to muszę wyłączyć głowę. W przeciwnym razie rywale odjadą i później już ich nie złapię.

– Bardzo dziękuję za rozmowę.

Zobacz galerię…

Rozmawiał i fot.: Marcin Gazda

Data publikacji: 20.05.2015 r.

Udostępnij

Zachęcamy do zapisania się do Newslettera

Przeczytaj również