Elbrus Expedition team 2009
W marcu br. odbył się w katowickich bibliotekach pierwszy swoisty festiwal górsko-literacki pod nazwą Góry – Literatura – Biblioteka. Jego gośćmi były osoby związane na co dzień zarówno z górami, jak i piórem: instruktorzy wspinaczki, podróżnicy, utytułowani himalaiści i alpiniści, dziennikarze, pisarze. A wszyscy to – nie ulega wątpliwości – pasjonaci gór.
Osobom zainteresowanym tematyką górską z pewnością znane są nazwiska Krzysztofa Wielickiego, Ryszarda Pawłowskiego, Grzegorza Gawlika czy Ryszarda Zawady. To właśnie m.in. oni opowiedzieli o swojej życiowej pasji. Cykl zamknęło spotkanie z nietypowym alpinistą – Łukaszem Żelechowskim, niewidomym podróżnikiem, pieśniarzem, informatykiem, zdobywcą Kilimandżaro, Elbrusa i Aconcagui, współautorem książki O dwóch takich… Teraz Andy.
– Jak byłem mały to już mnie ciągnęło, żeby wejść tam gdzie wzrok nie sięga – rozpoczął swoją opowieść niewidomy od urodzenia bohater spotkania. Z górami miał styczność po raz pierwszy w wieku 9 lat, gdy pojechał pod namiot w Bieszczady ze starszą siostrą, to był początek lat 90. – Tam po raz pierwszy wyszedłem na Połoninę Caryńską, troszeczkę popchany, troszeczkę ciągniony, ale poczułem, że góry to jest to. Jest to przestrzeń, której nie muszę się bać, bo w mieście to, wiadomo, samochody i szereg różnych niebezpieczeństw, natomiast w górach wszystko jest proste.
W 2005 r. spotkał na swojej drodze Annę Dymną i ona zaproponowała mu wyprawę na Kilimandżaro. Poszedł wraz z grupą osób z różnymi niepełnosprawnościami. Przyznaje, że wyjazd do Afryki to było niesamowite przeżycie, bo to zupełnie inny świat.
– Kilimandżaro jest przepięknie położone, zielono wszędzie, mierzy 5896 m, do wysokości 3 tys. idzie się przez las równikowy, później idzie się sawanną – wspomina Ł. Żelechowski. – „Golgota” zaczyna się od 4 tys. m kiedy droga jest jak autostrada i człowiek idzie i zasypia, bo doznaje choroby wysokościowej. Choroba wysokościowa w górach to jest reakcja organizmu na niedobór tlenu w powietrzu. Powoduje różne reakcje organizmu od zaśnięcia, hipotermię, nawet obrzęk mózgu. Idąc na Kilimandżaro w okolicy 4500 m zasnąłem. Od 5 tys. metrów do wierzchołka krateru góry – bo Kilimandżaro to jest były wulkan – wspinałem się w popiele wulkanicznym. Zbawiennie jest wówczas gdy przyjdzie deszcz, śnieg i mróz i to zmrozi. Na wierzchołku krateru dopadło mnie takie zjawisko, że mimo iż brałem głębokie wdechy, robiło się niedobrze, po prostu dusiłem się.
Okazało się, że nie sztuka jest wejść ale trzeba jeszcze zejść. I zejście było trudne, bo 12 godzin akcji górskiej bez przerwy, – jak przyznaje – pierwszej takiej ostrej w życiu. – To też jest znamienne uczucie, gdy człowiek ma siłę, a nogi odmawiają posłuszeństwa – wyjaśnia. – Czy da się zapobiec chorobie wysokościowej – nie da się. Piotr Pogon, który był moim przewodnikiem, biegał w maratonach i zapadł na chorobę wysokościową jako pierwszy. Nie ma reguły na to. Kilimandżaro pokazało, że góry to najlepsze lekarstwo żeby wyzbyć się cywilizacji. W górach człowiek pokazuje swoją prawdziwą naturę. One bardzo obnażają wszelkie nasze przywary, sprawiają, że człowiek musi się zmagać ze swoimi słabościami.
W 2009 roku wziął udział w wyprawie na Kaukaz, Której celem był Elbrus. Opowiadał, że jest to wspaniała, czysta – bez błota – ośnieżona góra, prosta do zdobycia. Nie ma tam skał, łańcuchów. Idzie się od do stacji Mir na wysokości 3,5 tys. metrów, a potem wypoczywa się i aklimatyzuje w schronisku zrobionym z beczek po paliwie rakietowym. Następny ruch to już baza na wysokości 4250 m, dochodzi się do skał Pastuchowa na wys. 4600, później przełęcz i szybko szczyt! A jednak to nie jest takie proste!
Zacznijmy od tego, że wspinaczka wymaga wielu umiejętności, takich jak chodzenie w rakach, posługiwanie się czekanem, używanie sondy lawinowej… Elbrus to wieczny lodowiec, który spływa i tworzy szczeliny. Wielu wspinaczy zostało w nich na zawsze. Te góry są bardzo niebezpieczne również dlatego, że bardzo silne wiatry często uniemożliwiają dojście na szczyt.
– Mnie Elbrus przy pierwszej próbie podejścia powiedział stop – opowiadał Łukasz. Wiatr wiał z prędkością 140 km na godz., temperatura odczuwalna minus 30 st., brak komunikacji z osobą towarzyszącą i trzeba było zawrócić. Człowiek płakał jak dziecko, bo tyle przygotowań. Ale 1 sierpnia 2009 o godz. 12.30 rosyjskiego czasu stanąłem na szczycie, na wysokości 5642 m.
Każda góra wymaga innej techniki wchodzenia, Na Kilimandżaro używał kijów trekkingowych jako zaprzęgu, na Elbrusie wspinacze używali ich do podpierania. – Trzeba było zastosować uprząż i krótką linę, na której byłem asekurowany jak wagon kolejowy albo samochód na holu. I to na Elbrusie wystarczyło – podsumował Ł. Żelechowski.
17 listopada 2010 r. usłyszał od Piotra Pogona: – Łukasz szykujemy wyprawę na Aconcaguę, najwyższy szczyt obu Ameryk, prawie 7 tys. m.
Ta góra, zaliczana do tzw. Korony Ziemi, to masyw o powierzchni naszych Tatr. Program wspinaczkowy opierał się na postojach w kilku obozach podszczytowych przed ostatecznym atakiem na szczyt (bazy Confluencia, obozy: Canadá, Nido de Cóndores i Berlín), co dość szczegółowo opisał wspinacz.
– Startuje się z wysokości 2500 m. Idzie się do na wys. 3100 m. Później 40 km wędrówki doliną rzeki i podejście do bazy Plaza de Mulas położonej na wysokości 4,5 tys. m. Później baza Nido de Cóndores to jest kluczowy punkt, stąd atakuje się szczyt. 5,5 tys. m to jest wysokość na której człowiek przestaje się regenerować. 28 stycznia 2011 r. o godz. 22,00 wyruszamy na atak szczytowy, na szczycie znajdujemy się o 16.00 następnego dnia. 1500 m w pionie, choroba wysokościowa daje się mocno we znaki, organizm już przestaje sobie radzić z regulacją termiczną. Po zdobyciu szczytu organizm „odpuszcza” i powoli zaczyna wyłączać pewne zmysły, które nie były mu już potrzebne. Pierwszy zmysł który mi wyłączył to zmysł równowagi, następnie wyłączoną miałem świadomość na ok. 10 godzin – wspomina Łukasz. Dodaje, że była to dla niego najtrudniejsza szkoła przetrwania.
Uczestnicy wyprawy z największym trudem, w asyście ratowników górskich, dotarli na wysokość 6000 m, by nazajutrz zejść do bazy. Tam kontrola lekarska, która stwierdziła, że Łukasz był odwodniony i miał oparzenia, podjęła decyzję o przetransportowaniu go śmigłowcem. – Lądujemy na wysokości 2,5 tys. m. 36 stopni w cieniu – wspomina. – Ja jestem w puchowej kurtce, spodniach, łapawicach i jest mi zimno. Wycieczki robią sobie ze mną zdjęcia jakbym był Yeti. 20 godzin musiało upłynąć zanim hipotermia mi minęła. Człowiek dopiero odetchnął jak znalazł się w Mendozie, miejscowości w odległości 120 km od Aconcagui. Po powrocie 2,5 miesiące nie miałem czucia w palcach – podsumował.
W kilka miesięcy po wyprawie z dziennikarką Katarzyną Pinkosz zdecydowali, że napiszą o niej książkę. Jak sam mówi – książka zaczęła się już pisać na samej wyprawie, bo Łukasz miał z sobą laptopa i pisał coś w kształcie dziennika, żeby jakoś to wszystko pozbierać, by nie umknęły żadne wrażenia.
– Wyznaję zasadę, że trzeba wziąć stery we własne ręce, boksować się z życiem. Wiem, że na pewno w jakieś góry jeszcze pójdę, może wysokie. Polskie góry są najpiękniejsze na świecie, zielone, pięknie pachnące. Przyroda jest nam wszystkim bardzo potrzebna jest to najlepszy czynnik resetujący wszystkie stresy. Góry uczą pokory wobec przyrody, uszlachetniają, wzmacniają więzi między ludźmi. Góry to jest przenośnia naszego życia. Zawdzięczam je Piotrowi Pogonowi, Bogusiowi Bednarzowi, Arkowi Mytce, Adamowi Iwańskiemu. To jest największy los na loterii, gdy się ma kompana, z którym można pójść – zakończył bohater spotkania.
I do tej końcowej sentencji przekonał wszystkich.
Ryszard Rzebko, fot. autor, archiwum Piotra Pogona
Data publikacji: 02.04.2019 r.