Zmęczenie receptą na medal?

Zmęczenie receptą na medal?

Handbiker Arkadiusz Skrzypiński ma w swoim dorobku złoto z Baie-Comeau (Kanada, 2010 r.) i srebro z Roskilde (Dania, 2011 r.).

Kolejny medal Mistrzostwach Świata UCI chce przywieźć z Greenville (USA, 28 sierpnia-1 września br.), skąd wyruszy prosto na Mistrzostwa Polski w Kolarstwie Szosowym Niepełnosprawnych EDF Tour 2014 (5-7 września). Szczecinianin opowiedział „Naszym Sprawom” nie tylko o intensywnych przygotowaniach do najważniejszego tegorocznego startu, ale też m.in. o ekstremalnych wyścigach, pracy na uczelni i sportowych planach.

„NS”:- Pod koniec lipca w Segovii (Hiszpania) rywalizował Pan o Parakolarski Puchar Świata UCI, zdobywając trzecie miejsce ze startu wspólnego na 60 km. To miał być ostatni sprawdzian przed Mistrzostwami Świata UCI w Greenville. Jednak 2 tygodnie później wziął Pan udział w 3. Manfred-Sauer-Stiftungs Cup i finiszował jako drugi. Co zadecydowało o zmianie planów?
Arkadiusz Skrzypiński: – Jeżdżę do Niemiec, co jakiś czas. Tam są zakłady, które produkują nasze handbike’i. Wyścig odbywa się w Manfred-Sauer-Stiftungs, czyli kilka kilometrów od siedziby Sunrise Medical. Zatem skoro tam byłem, to grzechem byłoby nie skorzystać z takiej okazji. Zawody są zawsze lepszym treningiem. I tak musiałem tam przyjechać ze względu na ostatnie przygotowania mojego sprzętu do MŚ. Przy okazji odwiedziłem siedzibę firmy adViva, która zrobiła specjalnie dla mnie bardzo leciutkie i dopasowane do mojego ciała siedzenie/oparcie. Sprawdziłem sprzęt, a na starcie była blisko setka zawodników. Miałem z kim się ścigać i przy okazji miło spędzić czas. Same plusy.

– Skąd pomysł na testowanie nowego sprzętu przed ważną imprezą? Część zawodników nie chce ryzykować.
– Mój trener twierdzi, że to jest głupi pomysł. Uważa, że powinienem coś takiego zrobić na początku roku, a nie teraz. Jednak wierzę w to, co produkują specjalnie dla mnie. Przez ładnych parę lat, kiedy tylko coś przygotowali dla mnie, to bez względu na porę roku jechałem do fabryki w Niemczech. Zawsze wracałem z czymś lepszym. Szybko potrafię zaadaptować się do sprzętu i szybko wyciągnąć z niego plusy. Dowodem tego był właśnie start pod koniec lipca w Hiszpanii, gdzie raptem trzy razy siedziałem na nowym handbike’u, a udało się zdobyć trzecie miejsce w Pucharze Świata, co mnie bardzo cieszy.

– Co można powiedzieć o nowym handbike’u?
– Te sprzęty wyglądają niemal identycznie, ale diabeł tkwi w szczegółach. Różnice odczuwam podczas siedzenia, m.in. jest trochę inne oparcie. Nie wystarczyło przełożyć to, co miałem, trzeba było zrobić coś innego. Wszystko po to, żeby były inne kąty, inne nachylenia oraz inna sztywność. Jestem zadowolony z tego rozwiązania. Pierwszy raz miałem to pod sobą na starcie i pod górki wjeżdżałem dobrze, prędkości były dobre. Myślę, że wszystko od tej strony jest gotowe. Nie boję się eksperymentów. Wierzę w to, co dla mnie przygotowują. U mnie jest już coraz mniej do regulowania. Nie rosnę, nie kurczę się, moje podstawowe parametry są znane, więc kręcimy się dookoła detali. W Niemczech są ludzie, którzy nad tym siedzą i eksperymentują. Ja dostaję coś, co będzie najprawdopodobniej dobre i skuteczne. Przez te lata do tej pory to działało.

– Jak wygląda plan na ostatnie dni przed Mistrzostwami Świata UCI?
– Obecnie cała reprezentacja Polski przebywa w Zieleńcu. Jako jedyny zostałem w domu, przygotowuję się indywidualnie. W Szczecinie mam do dyspozycji wszystko, m.in. namiot tlenowy i tor kolarski. Kilka minut od granicy są bardzo dobrej jakości drogi, gdzie nie ma żadnego ruchu, nie ma żadnych aut. Mogę spokojnie trenować. Ostatnie dni przed mistrzostwami zapowiadają się jako bardzo, bardzo ciężkie. Trzeba będzie wstawać przed szóstą, żeby na stadionie lub gdzieś na drodze pojeździć półtorej godziny. Później powrót do domu i wyjście do pracy na Wydziale Informatyki Zachodniopomorskiego Uniwersytetu Technologicznego w Szczecinie. A po pracy znowu to samo. Nie mam czasu na nic i to jest najmniej zabawne z tego wszystkiego. Taki sobie wybrałem los. Jednak gdybym nie chciał tego robić, to… nie robiłbym tego. Jeden dzień odpuszczenia tuż przed głównym startem powinien wystarczyć. Lata praktyki pokazały, że nie mogę być za bardzo wypoczęty, tylko muszę być bardzo mocno zmęczony. Chwila relaksu i wtedy jadę dobrze. Wylot do Stanów Zjednoczonych nastąpi najprawdopodobniej 24 sierpnia.

– Co chce Pan osiągnąć za oceanem?
– W ubiegłym roku na Mistrzostwach Świata UCI w Kanadzie zająłem czwarte miejsce. Teraz czuję się dużo lepiej, zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Myślę, że jestem w stanie powalczyć o medal i jadę z takim zamiarem. Lubię taką presję. Mam przed sobą tylko jeden występ, bo nie wezmę udziału w czasówce. Jestem przygotowywany tylko na start wspólny. Zatem wiem, że 1 września o godzinie 10 czasu miejscowego (w Polsce będzie 16) mam być na starcie, później przez 66 km pokonywać górki i zdobyć medal. Na tę chwilę nie biorę pod uwagę innej ewentualności. Wiem, co chcę osiągnąć i myślę, że jestem w stanie to zrobić.

– Czy Rafał Wilk będzie najgroźniejszym rywalem?
– Liczę, że nie będziemy rywalami i że będziemy współpracować. Dzięki temu możemy przywieźć dwa medale dla Polski, co byłoby idealnym układem. Na ostatnich zawodach w Niemczech bardzo szybko odjechaliśmy rywalom, byliśmy sami. Liczę, że uda nam się taka współpraca i w Stanach to zaprocentuje. Wiadomo, że on ostatnio częściej wygrywa, jest lepiej dysponowany. Ja miewam przebłyski, ale wiem, że idę w dobrą stronę. Liczę, że tym razem jako reprezentacja Polski zrobimy to tak jak należy. Wszystko powinno być dla Polski. A kiedy nie ma startów w barwach narodowych, to rywalizujemy. Jeżeli potrafimy dogadać się, żeby wspólnie odjechać i zostawić resztę z tyłu, to wtedy jest coś fajnego. A jeżeli od początku do końca rywalizujemy między sobą, to wygrywa lepszy tego dnia. Wtedy nie ma koleżeństwa, wtedy jest czysty sport i rywalizacja. Uważam, że jako reprezentacja Polski musimy jeździć razem. To jest coś, czego nauczono mnie w Team Sopur. W moim zespole nie ma znaczenia, który z nas wygrywa, ważne, żeby nasze klubowe, czyli pomarańczowe, koszulki były z przodu. Tutaj już biało-czerwone, żeby poleciał Mazurek Dąbrowskiego i żebyśmy zrobili coś dla Polski.

– Na różnych zawodach można Pana dostrzec z flagą Szczecina. Co decyduje o takim przywiązaniu do rodzinnego miasta?
– Dla mnie to jest normalne. Ma też związek z tym, że trochę lat temu uważałem się za kibica krajowej piłki nożnej, co mi przeszło. Ale zawsze był ten patriotyzm lokalny. Stąd pochodzę, również moi rodzice urodzili się i wychowali w Szczecinie. Lubię mówić o rodzinnych stronach, nigdy nie wstydziłem się swojego miasta. Uważam, ze tutaj są bardzo duże możliwości dla ludzi. Martwi mnie tylko to, że część osób tego nie widzi lub nie chce widzieć. Albo, co typowe w Polsce, jesteśmy specjalistami w narzekaniu. A ja zawsze wolę mówić inaczej. Jeśli dużo ludzi narzeka, to robię dokładnie na odwrót.

– Jak taka postawa jest odbierana za granicą?
– Myślę, że chyba zrobiłem Szczecinowi całkiem niezłą promocję. Wiadomo, że pierwszy taki poważny wyścig handbike’ów z zawodnikami zagranicznymi, oprócz Krakowa, był u Rafała Wilka w Rzeszowie. Jednak kiedy ja zaczynałem, to byłem jedynym Polakiem, który jechał w świat. W sezonach 2005-6 ścigałem się już nie tylko w Polsce. Zainwestowałem pieniądze uzyskane od sponsorów i postawiłem na wyścigi zagraniczne. Wtedy ludzie nie zdawali sobie sprawy, że w Polsce ktoś jeździ na handbike’u, chociaż jeździli. Nie wiedzieli, gdzie i co to jest Szczecin. Teraz odwiedzają mnie goście z zagranicy, którzy są pod wielkim wrażeniem warunków, jakie tutaj mamy. Zarówno bazy hotelowej, jak miejsc do treningu. Polacy lubią patrzeć w kierunku Szwajcarii, Francji, Włoch, a nam co najwyżej zima sprawia kłopot, bo nie możemy pojeździć na zewnątrz. Całą bazę mamy fantastyczną. Wszystko jest dla nas dostępne i przystosowane. Miasto nam pomaga, więc możemy i powinniśmy zrobić coś dla niego.

– Jest Pan też Ambasadorem Zachodniopomorskiego Uniwersytetu Technologicznego w Szczecinie.
– Na uczelni jestem chyba od 1996 r. i czuję się bardzo związany z tym miejscem. Dla mnie Wydział Informatyki jest prawie jak dom. Mogę liczyć na pełne wsparcie WI ZUT. Moi przełożeni wiedzą, co robię i że robię to nie tylko dla siebie, ale też dla Szczecina, a przy okazji również dla uczelni. Do tej pory nie miałem żadnych problemów z uzyskiwaniem bezpłatnych urlopów, na których jestem praktycznie od marca. Urlopy, urlopami, ale oczywiście trzeba posiadać finanse na życie. Potrzebni są więc sponsorzy, aby nie zastanawiać się jak przeżyć, tylko normalnie funkcjonować i robić to, co do mnie należy, zarówno w sporcie, jak i w pracy. Część obowiązków zawodowych jestem w stanie zrobić zdalnie. Moja praca związana jest z siecią, więc równie dobrze mogę być teraz w Stanach. Muszę mieć tylko dostęp do komputera oraz Internetu.

– W sezonach 2013-2014 wziął Pan udział w wyścigach długodystansowych. To była chęć pokonania kolejnych barier?
– Zaczęło się od nieudanych dla mnie Igrzysk w Londynie, gdzie byłem dopiero piąty. Wtedy postanowiłem sobie, że muszę zrobić coś innego. Pomysłem był ubiegłoroczny start w Norwegii. Impreza Styrkeprøven to 542 km z Trondheim do Oslo. Niestety już po dwustu km pozostałem sam na trasie, do tego panowały fatalne warunki: lało i było zimno. Ujechałem ponad 300 km i w końcu jako ostatni musiałem zejść z trasy. Organizm odmówił posłuszeństwa, ale uważam to za przygodę życia. Kiedy mój szef z Team Sopur wpadł na pomysł, żebyśmy w tym roku też „coś pojechali”, to wybór padł na imprezę Mecklenburger Seen Runde w Niemczech. Blisko od Szczecina, godzina i jestem na miejscu. Te 300 km było prawie jak zabawa, czułem się świetnie. Żartowaliśmy, bo start był wcześnie rano, a ja wiedziałem, że nie mam czasu na całą noc jazdy. Wieczorem był finał Ligi Mistrzów. Kibicowałem Atletico Madryt, więc wiedziałem, że na mecz muszę być z powrotem (śmiech). Jechaliśmy, nie powiem, że towarzysko, ale żeby to przejechać i poznać trasę. Mamy już pomysły na następne lata. Pewnie w przyszłym roku coś takiego długiego, ekstremalnego pojedziemy.

– Co sprawia, że myśli Pan o kolejnych takich startach?
– Fajne jest to, że można zmęczyć się porządnie. Jeżeli jest dobry handbike, to nie ma żadnych bóli czy ucisków. Są właśnie specjalne siedzenia, takie jak w firmie adViva, żeby nic nie uwierało. Nie zauważyłem jeszcze żadnych negatywnych skutków dla organizmu. To nie jest tak, że ja później przez tydzień nie poruszam się, bo jestem martwy (śmiech). Dzień odpoczynku i wracam do normalnych treningów. Widzę same plusy. Jeżeli jedzie się godzinami, to ma się czas, żeby zastanowić się nad życiem. Różne pomysły wtedy przychodzą do głowy. Co prawda nie ma czasu ich zanotować, ale to jest coś fajnego.

– Jak wyglądały Pana przygotowania do wyścigów długodystansowych?
– Te dwie imprezy pojechałem praktycznie na… żywioł. Przygotowywałem się z niemieckimi przyjaciółmi. Oni tłumaczyli mi, na czym to polega. Ja i tak zrobiłem po swojemu, ponieważ nie miałem specjalnych, wielogodzinnych treningów czy nocnych jazd. Są zawodnicy, którzy nie mieszczą się w kadrach narodowych, więc nie występują na mistrzostwach świata czy w Pucharze Świata. Oni uczestniczą w takich imprezach o długości 150-200 km. Trzymają stałą moc, żeby w jednym rytmie przejeżdżać zawody. Ja trenuję pod klasyczne starty, muszę mieć dużą zmienność rytmu w znacznie krótszym czasie. Bardzo luźno podszedłem do tych dwóch imprez. Najważniejsze dla mnie było to, żebym nie zapomniał, którego dnia mam być na starcie (śmiech). Myślę, że zrobię to po raz kolejny. Jednak nie zamierzam spędzać wielu godzin czy nocy na jeździe oraz treningu. Wiem, że jest możliwe wsiąść na handbike i przejechać taki dystans naprawdę szybko.

– Jak sport zmienił Pana życie?
– 20 lat spędziłem w Szczecinie i jako współpracownik Radia Szczecin trafiłem do klubu Start Szczecin. Poznałem innych sportowców, zobaczyłem różne sekcje. Zacząłem od strzelectwa, a po kilku miesiącach postawiłem na wózki sportowe i wszystko uległo zmianie. Zobaczyłem, że można normlanie żyć. Nie tylko, żeby teraz dawać przykład innym. Myślę, że jestem w stanie osiągnąć wszystko to, co sobie wymyślę. Na wszystko potrzeba tylko czasu i ciężkiej, własnej pracy. Nikomu nic nie zostanie dane za siedzenie w domu. Trzeba wyjść i dążyć do celu. Wiadomo, że jednemu wychodzi to lepiej, innemu gorzej, ale wiele rzeczy można wytrenować. To naprawdę nie musi być wielki, nieprawdopodobny talent, bo ja nie wiem, czy mam talent. Może posiadam predyspozycje do tej dyscypliny. A sport zmienił wszystko, to jest przygoda życia. Prowadzę najnormalniejsze w świecie życie i myślę, że część osób może mi tego zazdrościć, chociaż to jest złe słowo. Wiem, że kiedyś moja przygoda ze sportem skończy się, ale również dzisiaj mogę rozbić się na treningu. Wtedy pozostanie praca, jeśli jeszcze będę w stanie poruszać się i funkcjonować.

– Co chce Pan jeszcze osiągnąć w parakolarstwie?
– Pod kątem sportowym brakuje mi tylko medalu paraolimpijskiego. Chcę zakwalifikować się na Igrzyska Paraolimpijskie w Rio w 2016 r. Liczę, że tam pojadę i że nie będzie to wycieczka, tylko poważne podejście i przywiozę do Polski medal. Lubię rywalizację, kiedyś miałem do wyboru albo startować gdzieś w Polsce i wygrać, albo pojechać na Zachód, żeby dostać po tyłku, przegrać, nie wiem na którym miejscu być, ale nauczyć m.in. techniki oraz taktyki. Moim zdaniem te wyjazdy zagraniczne najlepiej zaprocentowały, bo przecież ludzie z Team Sopur właśnie mnie dostrzegli. Zobaczyli jak do tego podchodzę i zaprosili mnie do swojego grona. Dzięki temu mam dostęp do wszystkiego co najlepsze i co najnowsze. Nie muszę podglądać, co mają inni. To inni podglądają, co ja mam. W tę stronę to poszło.
– Bardzo dziękuję za rozmowę i życzę realizacji wszystkich zamierzeń.

Zobacz galerię…

Rozmawiał Marcin Gazda
fot. archiwum Arkadiusza Skrzypińskiego
Data publikacji: 19.08.2014 r.

Udostępnij

Zachęcamy do zapisania się do Newslettera

Przeczytaj również