Polska Agencja Prasowa: Mieczysław Kosz to postać mało znana. Skąd nagle wzięło się tak duże zainteresowanie jego osobą? Pan wydał właśnie jego biografię, Maciej Pieprzyca nakręcił o nim film.
Krzysztof Karpiński: Rzeczywiście, nie jest on muzykiem powszechnie znanym, choć w środowisku jazzowym był zawsze pamiętany. Jego imię nosi na przykład Zamojski Klub Jazzowy. Ja, choć jestem prawnikiem, sędzią Sądu Apelacyjnego w Warszawie, od lat interesuję się tą postacią. Może dlatego, że mam wykształcenie muzyczne. Poza tym w latach 60. i 70. bywałem na jego koncertach. To były dla mnie duże przeżycia. Gdy Kosz zginął tragicznie, wypadając z okna, nie dawało mi to spokoju. Postanowiłem dowiedzieć się, jak to się stało.
PAP: I jako prawnik podjął pan śledztwo i napisał książkę „Tylko smutek jest piękny”?
K.K.: Wszystko zaczęło się od artykułu o Mieczysławie Koszu, który opublikowałem w „Jazz Forum”. Jego postać tak mnie pochłonęła, że zacząłem zbierać wszystkie dotyczące go informacje. W 1991 powstała z tego książka. Sprzedała się dosyć szybko, ale nie spowodowała ponownego zainteresowania osobą Kosza. Na wiele lat zapadła długa cisza. W pewnym momencie zaczęto sobie jednak o nim przypominać. W Zamościu powstał jego fan klub, jeden z festiwali jazzowych nazwano jego imieniem. Raz po raz pytano mnie o książkę, ale ona już od dawna była nie do dostania. Dlatego postanowiłem ją wznowić. Tylko że przez ten czas nazbierało się jeszcze tyle materiałów, że w zasadzie napisałem ją na nowo.
PAP: Ta książka zainspirowała Macieja Pieprzycę do nakręcenia filmu „Ikar. Legenda Mietka Kosza”.
K.K.: Przypadek chciał, że kiedy powstawała druga wersja książki, zadzwonił do mnie Maciek i powiedział, że chce nakręcić film o Mieczysławie Koszu. Aktor Piotr Adamczyk, który znał pierwszą wersję biografii, pomyślał, że mogliby razem napisać na jej podstawie scenariusz. Spotkałem się z nimi i zostałem konsultantem filmu.
PAP: Które wątki reżyser zaczerpnął z pana książki?
K.K.: To jest film fabularny, więc siłą rzeczy wybrano najważniejsze wątki z życia muzyka. Ja konsultowałem te fragmenty, kiedy Dawid Ogrodnik, który wciela się w Kosza, gra na fortepianie.
PAP: Czy to, że Mieczysław Kosz był niewidomy, miało wpływ na jego muzykę?
K.K.: Musiało mieć. Świadczy o tym choćby fakt, że Kosz na fortepianie grał najczęściej solo. A to dlatego, że w zespołach trzeba było czytać nuty, czego niewidomy nie mógł robić. W szkole muzycznej, do której chodził w Krakowie, też nie było nut napisanych Braillem. Prof. Romana Witeszczakowa, która uczyła Mietka, musiała mu przegrywać fragmenty utworów, a on je powtarzał. Było to możliwe dzięki temu, że miał niesamowitą pamięć muzyczną. To ona, w połączeniu z wielkim talentem, spowodowała, że stał się wybitnym pianistą.
PAP: Dlaczego jako młody człowiek kompletnie oślepł?
K.K.: Przeprowadziłem na ten temat małe śledztwo. Jego mama, kiedy zorientowała się, że syn ma jakieś problemy ze wzrokiem, a był to rok prawdopodobnie 1948, pojechała z nim do słynnego okulisty prof. Tadeusza Krwawicza. W Lublinie, gdzie profesor ordynował, szukałem dokumentacji medycznej, z której mógłbym się czegoś więcej dowiedzieć na temat choroby przyszłego muzyka, ale nie została zachowana. Na szczęście żyła jeszcze wtedy szwagierka Mieczysława, która mi powiedziała, że była to nieleczona jaskra. To były tak ciężkie czasy, że biedna rodzina ze wsi pod Zamościem nie miała szansy uratować chłopcu wzroku. Mama i tak była dzielna, że pojechała z nim na operację. Przeszedł ją, ale nic to nie dało. Było za późno. W wieku 11 lat stracił zupełnie wzrok, czego nie mógł przeżyć.
PAP: Stało się to, gdy był już w szkole muzycznej w Krakowie. Trafił tam z Ośrodka Szkolno-Wychowawczego dla Dzieci Niewidomych w Laskach. Czy to właśnie tam nauczyciele dostrzegli jego talent i postarali się, żeby nie został zmarnowany?
K.K.: Tak, bo wcześniej nikt nie zwracał na jego zdolności uwagi. Okoliczności zupełnie temu nie sprzyjały, bo we wsi, w której się urodził, nikt o pianinie, a tym bardziej o fortepianie nie słyszał. Na zabawach grano na akordeonie. Mały Mietek szybko się zresztą tego nauczył. Ale dopiero w Laskach nauczyciele doszli do wniosku, że powinien się kształcić muzycznie. Wysłano go do Krakowa, gdzie uczył się muzyki klasycznej, najpierw w podstawowej, a później w średniej szkole muzycznej.
PAP: Wówczas jazz był uznawany za muzykę zgniłego, imperialistycznego świata. Profesorowie szkoły muzycznej też specjalnie go nie poważali. Jak Mieczysław Kosz się z nim zetknął?
K.K.: W 1957 r. do uczniów szkoły muzycznej w Krakowie dotarła płyta jednego ze szwajcarskich muzyków dixielandowych. Mietek jej posłuchał i go zafascynowała. Na przerwach zaczął grywać podobne rzeczy, choć może to nie był jeszcze jazz, ale raczej muzyka rozrywkowa. Prof. Witeszczakowa nie przeszkadzała mu w tym. Ona nie uważała, w przeciwieństwie do innych nauczycieli, że jazz może sprofanować fortepian.
PAP: Gdy Kosz skończył średnią szkołę, wiedział już, że chce grać jazz. Ale w latach 60. trudno było się z tego utrzymać. Jak sobie radził?
K.K.: Prof. Witeszczakowa załatwiła mu u znajomej lokum w Zakopanem. Dzięki temu mógł grać tam w restauracjach i kawiarniach. Oficjalnie był pracownikiem Zakładów Gastronomicznych. Znalazłem w ich archiwach taką opinię, że „Kosz jest muzykiem dobrym i jego repertuar nie budzi zastrzeżeń”. To, że tam wylądował, było ważne o tyle, iż do Zakopanego przyjeżdżało wiele znanych osób. Pewnego razu w restauracji, w której grał Mietek, pojawił się Jan Byrczek, prezes Polskiej Federacji Jazzowej. Gdy usłyszał niewidomego pianistę, zorientował się, że to jest wielki talent. I to on spowodował, że Kosz przeniósł się do Warszawy, wynajął tam mieszkanie i już w 1967 r. po raz pierwszy wystąpił na renomowanym festiwalu Jazz Jamboree. Miałem szczęście być na tym koncercie i to było niesamowite przeżycie.
PAP: Jakie znaczenie miał ten występ dla jego kariery?
K.K.: Jazz Jamboree to było prawdziwe święto jazzmanów z całej Polski i Europy. Przyjeżdżało mnóstwo osób, w tym organizatorzy międzynarodowych imprez jazzowych. Jeżeli ktoś dostawał na tym festiwalu dobre recenzje, podobał się publiczności, widać było, że gra własną, niekonwencjonalną muzykę, a nie tylko standardy, pojawiały się propozycje. Dzięki temu Kosz znalazł się w 1968 r. na festiwalu jazzowym w Wiedniu, gdzie zdobył pierwsze miejsce w konkursie. Następnie pojechał do Mönchengladbach w Niemczech, gdzie zajął drugie miejsce i do Montreux w Szwajcarii, tam także sięgając po laury. Ale najważniejsze dla niego były wówczas trwające dwa tygodnie koncerty w paryskim klubie Le Cameleon, gdzie wcześniej grali tacy znakomici wykonawcy, jak choćby Miles Davies czy Thelonious Monk. Też chciałem poczuć atmosferę, jaka panowała w tym klubie. Pojechałem do niego pod koniec lat 80., ale, niestety, wtedy była tam już tylko dyskoteka.
PAP: Obok jakich jazzowych gwiazd w tym okresie występował?
K.K.: Na przykład w 1971 r. na Jazz Jamboree grał obok samego Duke`a Ellingtona. Rok wcześniej na tym samym festiwalu wystąpił Dave Brubeck z Gerrym Mulliganem. Po tym koncercie ambasador amerykański zaprosił do swojej rezydencji organizatorów festiwalu i niektórych muzyków na czele z Brubeckiem i Mulliganem. Był tam też Kosz. Gdy usiadł do fortepianu i zaczął grać, Brubeck przerwał rozmowę, podszedł do niego, żeby posłuchać, co to za fantastyczny facet gra.
PAP: Ale niebawem posypały się krytyczne recenzje z koncertów Kosza. Czym było to spowodowane?
K.K.: Są różne teorie. Jedną z nich ma Jan Ptaszyn Wróblewski, który Kosza dobrze znał. Uważał, że trudy życia spowodowały, iż coraz częściej sięgał po alkohol. Ale na pewno nie był to alkoholizm. Ówczesna narzeczona Mietka, Ewa Łukasik mówi, że owszem pił wino, ale nie w jakichś strasznych ilościach. Poza tym naprawdę wtedy dużo pracował, jeździł na koncerty, nagrywał dla Polskiego Radia, co alkohol, w przypadku niewidomego, raczej by uniemożliwił. Znacznie większym problemem była depresja. Wynikała ona z tego, że nie mógł pogodzić się ze swoim kalectwem, cały czas wierzył, iż medycyna zrobi postęp i mu pomoże. Jednak spowodowane ślepotą przygnębienie słychać w jego muzyce.
PAP: Na czym polegała odrębność jego stylu?
K.K.: Trudno to jednoznacznie scharakteryzować. Na pewno był on jednym z kontynuatorów idei Billa Evansa. Uwielbiał go, odkąd poznał go na festiwalu w Montreux. Myślę, że Kosz nie zdążył stworzyć swojego stylu, on dopiero wskazał kierunek, w którym zamierzał podążać. Nazwałbym to muzyką prywatną, bardzo osobistą, którą charakteryzował poetycki sposób grania. To był romantyk bliski jazzowej awangardy. Włodzimierz Nahorny nazwał go lirykiem jazzu i w tym określeniu jest sporo prawdy. Jego lekkość, niespotykana umiejętność tonowania barw wynikała z tego, że był doskonałym technicznie muzykiem, a jednocześnie posiadał niezwykle bogatą inwencją twórczą, niesamowity feeling.
PAP: W swojej książce pisze pan, że inspirowały go kolory. Czy to nie dziwne w przypadku niewidomego?
K.K.: Twierdził, że mimo tego, iż nie widzi, potrafi odróżniać barwy. Niewidomi mają dodatkowy zmysł, więc może dzięki temu potrafił je wyczuwać. Te kolory, choćby z powodu depresji, miały często ciemny odcień.
PAP: To stąd się wziął tytuł pana książki „Tylko smutek jest piękny”?
K.K.: Zaczerpnąłem go z wywiadu z Mieczysławem Koszem dla miesięcznika „Jazz”. Rozwinęła to jeszcze Ewa Łukasik. Powiedziała mi, że to było zdanie, które często powtarzał. Bo on w ogóle miał naturę melancholijną, często bywał zamyślony, jakby trochę nie z tego świata.
PAP: Emblematyczny jest też tytuł filmu – „Ikar. Legenda Mieczysława Kosza”.
K.K.: Mietek Kosz skomponował kilkanaście utworów, które nie zostały zapisane. Jednym z nich jest właśnie „Ikar”. Nie jest on jednoznaczny, bo może też budzić skojarzenia ze śmiercią muzyka, który 31 maja 1973 r. wypadł z okna swojego mieszkania w Warszawie. To, zdaniem reżysera filmu, był taki lot Ikara. Byłem w tym mieszkaniu 10 lat po śmierci Kosza, zastanawiając się, tak jak wielu ludzi, czy to było samobójstwo czy wypadek? Możliwość morderstwa od razu wykluczyłem, bo w aktach prokuratorskich, które przeglądnąłem, nie znalazłem żadnych śladów działania osób trzecich. Po rozmowach z wieloma ludźmi, a szczególnie z Ewą, doszedłem do wniosku, że nie miał powodów, by się zabić. Prawdopodobnie wypadł przez to okno. Do tej tezy skłania się Jan Ptaszyn Wróblewski, który mi opowiadał, że gdy razem jeździli pociągiem na koncerty, to Mietek często wychylał się przez okno. Dzięki pędowi powietrza czuł się wolny. Mówił: „Jestem ptakiem, zaraz będę latał”. Prawdopodobnie w swoim mieszkaniu też się wychylił. Było to o tyle łatwe, że nie miało ono balkonu, ale jedynie drzwi balkonowe, a dalej tylko taką barierkę, która sięgała kolan.
PAP: O tym, że chciał żyć, mogły świadczyć też przytoczone przez prasę zeznania ludzi, którzy widzieli z dołu ulicy, jak w ostatnim momencie złapał się barierki.
K.K.: To moim zdaniem nie do końca jest prawda. Możliwe, że dziennikarzy poniosła wyobraźnia. W aktach prokuratorskich nie ma takiej relacji.
PAP: Sądzi pan, że gdyby żył, miałby szansę zrobić światową karierę?
K.K: Istnieje takie prawdopodobieństwo, choć w dzisiejszych czasach to już nie jest takie proste. Jestem jednak przekonany, że gdyby żył, zyskałby europejską renomę, byłby klasykiem jazzu grającym swoją muzykę i koncertującym w najlepszych klubach, pewnie także Nowego Jorku.
Krzysztof Karpiński jest sędzią Sądu Apelacyjnego w Warszawie i dziennikarzem muzyczny, znawcą historii jazzu i autorem m.in. książki „Był jazz: krzyk jazz-bandu w międzywojennej Polsce”.(PAP)
Magdalena Huzarska-Szumiec, fot. pixabay.com
Data publikacji: 27.09.2019 r.