Odczarować nieszczęście

Czasem kilka sekund może dłużyć się w nieskończoność. Jednocześnie może okazać się zbyt krótkie, żeby podjąć słuszną decyzję. Kilka sekund na przejściu dla pieszych bez sygnalizacji świetlnej okazało się dramatyczne w skutkach dla 39-letniej wówczas Tiny Wieczorek, poznanianki urodzonej w Gruzji, w Dolinie Kolchidy. 7 listopada 2000 roku samochód marki Ford Focus nie ustąpił pieszej pierwszeństwa i uderzył w lewy bok jej ciała. Sprawczyni wypadku zatrzymała się po 16 metrach, a ona spadła 4 metry dalej.

Prawie 24 lata od zdarzenia odwiedzam Tinę w jej mieszkaniu na poznańskich Jeżycach. Kto z nas pamięta, co zdarzyło się 24 lata wstecz? Kawał czasu – chciałoby się rzec. Codziennych, zwykłych zdarzeń nasza pamięć nie przechowuje. Chyba, że są wyjątkowo sympatyczne i wzniosłe lub – jak w przypadku Tiny – zmieniają życie i to, niestety, nie na lepsze.

Doszłam do połowy przejścia i ujrzałam nadjeżdżający samochód. To był dosłownie moment. Wielu ważnych rzeczy nie potrafię sobie przypomnieć, ale to, że pierwszy samochód, który mnie przepuścił, był koloru żółtego, a ten nieszczęsny – srebrnego, pamiętam. Intuicja podpowiadała mi: „stań, nie ruszaj się”. Logika mówiła: „uciekaj, ten z tyłu cię zahaczy”. Dziś myślę, że gdybym posłuchała intuicji, stałabym między dwoma jadącymi samochodami, ale byłabym cała. Wyciągnęłam ręce, chcąc zatrzymać pędzący samochód, zupełnie tak, jak bierze się przeszkodę na rogi. Srebrny Ford Focus uderzył w lewy bok mojego ciała i jak opowiadała córka, która była naocznym świadkiem, znalazłam się na jego masce – wspomina tamte chwile T. Wieczorek w swojej książce zatytułowanej „Szczęście, nieszczęście…?”, wydanej nakładem Wydawnictwa „Kontekst” w 2005 roku.

Wstrząśnienie mózgu, złamanie żeber, wielofragmentowe złamanie miednicy, rozerwanie więzadeł krzyżowych w stawie kolanowym lewym, złamanie z przemieszczeniem lewego talerza biodrowego – to tylko część diagnozy postawionej po przyjęciu na oddział intensywnej opieki medycznej, gdzie przez kilkanaście dni leżała nieprzytomna. Następnie była hospitalizowana na oddziale chirurgicznym, leczyła się również w poradni ortopedycznej Wielkopolskiego Centrum Chirurgii Urazowej i Ortopedii w Poznaniu i w oddziale rehabilitacji Szpitala Miejskiego im. Jana Strusia w Poznaniu. Przeszła kilka operacji. Do pełnego zdrowia nigdy nie powróciła. Ze skutkami wypadku zmaga się do dziś. Ma orzeczony na stałe przez komisję lekarską ZUS znaczny stopień niepełnosprawności. Dodatkowo kłopoty z pamięcią i trudności, których nie trzeba tłumaczyć nikomu, kogo los doświadczył w taki sposób.

Swoje życie zawdzięcza lekarzom, wsparciu najbliższych i przyjaciół. Doktor Wangielis Karpacopulos operował ją przez wiele godzin. Doktor Wojciech Waliszewski, ordynator oddziału chirurgicznego, zszywał rany. Mozolną pracę w usprawnianiu ciała zawdzięcza mgr Maciejowi Koperskiemu, rehabilitantowi. Nad jakością chodzenia czuwał prof. Juliusz Huber, ówczesny kierownik Zakładu Patofizjologii Narządu Ruchu. Uwagą oraz troską otaczali ją również inni lekarze, oddziałowe, pielęgniarki, a przede wszystkim mąż i córka. 40-te urodziny spędziła w szpitalu.

Często słyszymy, że w obliczu głębokiego kryzysu nie powinno się tracić nadziei. Wierzyć, że będzie lepiej, uśmiechać się, iść naprzód. Trudno jednak o takie podejście, kiedy te kilka sekund sprawia, że nigdy nie będzie jak wcześniej. Rozpacz, złość, bezsilność i wołanie w próżnię – dlaczego ja?! Czemu, na Boga, spotkało to właśnie mnie, a nie kogoś innego? Filozofia Pollyanny, nakazująca cieszyć się mimo największych niepowodzeń, wytrwale ignorować je i skupiać wyłącznie na tym, że kiedyś może będzie lepiej, w takich sytuacjach okazuje się drogą donikąd. Nie da się nasycić żołądka mając w lodówce jedynie światło. Tina Wieczorek potrzebowała sporo czasu i sił psychicznych, aby nauczyć się życia z nabytą niepełnosprawnością, a co najważniejsze – prosić innych o wsparcie:

Teraz widzę, jak niewiele mogę zrobić sama. Muszę się uczyć prosić o pomoc. Jakie to trudne! Najdotkliwiej znosi się odmowę. Chociaż każdy ma do niej prawo i może ktoś inny właściwiej pomoże. Jedna odmowa zła nie czyni, gorzej kiedy jest to któraś z kolei. Wtedy żałuję, że przeżyłam – czytamy we wpisie zatytułowanym „Pokora”, umieszczonym we wspomnianej książce.

Kiedy siedzimy przy herbacie, niebo płacze. Krople deszczu ze śniegiem kreślą niedbałe kontury na szybach. Zgoła odmienne są prace plastyczne Tiny – każdy detal przemyślany, z precyzją dopracowany. Nie epatują smutkiem, a nadzieją, ciepłem, radością. Rysować zaczęła jeszcze w szpitalu. Koleżanka przychodząc w odwiedziny przyniosła jej pastele w kredkach i inne akcesoria plastyczne. Postanowiła rysować to, co najbardziej chciałaby zobaczyć – góry, plaże i zieleń w każdej postaci. Powstał pierwszy rysunek, drugi, trzeci, czwarty… I choć na początku tej aktywności miała trudność z utrzymaniem nawet ołówka w dłoni, rysowanie okazało się świetną terapią. Dziś w swojej domowej pracowni ma pokaźną kolekcję swoich prac. To między innymi rysunki ołówkiem, pastele, akwarele, gwasze, portrety różnych ludzi malowane farbami olejnymi. Gdy się im przyglądam, dostrzegam w umiejętnie dobranych barwach jakąś taką niebywałą energię i siłę. Zupełnie jakby malarka chciała poprzez malowanie odczarować nieszczęście, które ją spotkało, spowodować, by los był zawsze łaskawy dla wszystkich żyjących na Ziemi ludzi. Artystka przyznaje, że dużo zawdzięcza Andrzejowi Adze Grzelachowskiemu, nieżyjącemu już artyście-plastykowi, który w minionych latach prowadził w Wielkopolsce warsztaty i turnusy malarskie dla osób z różnymi niepełnosprawnościami. Pod jego okiem „szlifowała” rysowanie i malowanie. Z wykształcenia jest pedagogiem – ukończyła Wydział Pedagogiki na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Przed wypadkiem pracowała jako nauczyciel i grafolog.

Dziadek Tiny, Władysław Skotarek, był malarzem i rzeźbiarzem oraz urzędnikiem państwowym, synem Tomasza i Józefy ze Śliwińskich. Żył w latach 1894 – 1969. Po maturze praktykował w Zakładach Witrażnictwa i Malarstwa Ściennego „Polichromia” w Poznaniu. Swoje rysunki i grafiki publikował w „Zdroju”, od początku istnienia pisma. Od początku był też członkiem BUNTU, grupy związanej z ekspresjonizmem, do której należeli malarze dwudziestolecia międzywojennego. W 1920 roku współorganizował polską placówkę pocztową w Gdańsku. 15 października 1920 roku poślubił Janinę Przybylską (1896 – 1950), poetkę i tłumaczkę z kręgu „Zdroju”. Drugi raz ożenił się w 1951 roku z Haliną Łęcką, lekarką.

Artystka zbiera zamówienia na portrety i rysunki, choć przyznaje, że realizacja tych zamówień nie jest jej pracą na etat. Po wypadku ma też kłopoty ze wzrokiem, stąd nie zawsze może zasiąść do malowania bądź rysowania. Są dni, kiedy musi odpocząć, zregenerować się. Praca twórcza jest dla niej – jak mówi – formą rehabilitacji psychicznej. Z zainteresowaniem opowiada również o Gruzji, w której się urodziła:

– Odwiedziłam jakiś czas temu miejsce urodzenia i uniwersytet. Gdy jechaliśmy do miasta, objadałam się dorodnymi owocami sprzedawanymi przez rolników. To, co najbardziej w Gruzji mnie zaskoczyło, to fakt, iż ten mały kraj (wielkości Wielkopolski i Mazowsza razem) tak bardzo zmienia się krajobrazowo. Kiedy przekroczyliśmy rogatki Kolchidy, pełnej zieleni, po drugiej stronie była Toskania w Kartli. Budynki w Gruzji przyciągają do siebie zarówno mieszkańców jak i turystów. Mężczyźni głównie grają w nardy, inaczej tryktrak, grę planszową dla dwóch osób, choć nie tylko.

Zobacz galerię…

Tekst i fot. Karolina Anna Kasprzak

Data publikacji: 28.02.2024 r.

Udostępnij

Zachęcamy do zapisania się do Newslettera

Przeczytaj również