Mieszanka świąteczna, czyli Egipt z domieszką Jordanii

Planując kolejne wyprawy w różne zakątki świata, najczęściej wybieram miejsca, w których dotąd nie byłam. Wyjątkiem jest Egipt. Byliśmy tam z Markiem już trzy razy i ostatnie Boże Narodzenie postanowiliśmy znowu spędzić w kraju, który jest Darem Nilu dla świata. Za każdym razem odkrywaliśmy inny zakątek, zwiedzaliśmy kolejne miejsca, a Marek - zapalony nurek - z pasją zgłębiał (jakże obrazowy czasownik!) świat raf koralowych, które bez wątpienia należą do najpiękniejszych na świecie. Piszę to z najgłębszym (jakże adekwatny przymiotnik!) przekonaniem, bo i ja kilka razy pływałam z maską i fajką w Morzu Czerwonym.

Pomysł spędzania tych wyjątkowych w naszej tradycji świąt w Egipcie może wydawać się niektórym co najmniej niezrozumiały. Bo jakże tu świętować z dala od śniegu, bez tradycyjnych wigilijnych potraw, a na dodatek w muzułmańskim kraju? Wyjątkowość każdego święta zależy jednak od nas samych. W 2008 roku spędzaliśmy Boże Narodzenie w Szarm el-Szejk i wtedy był to wypoczynek po zwiedzaniu Ziemi Świętej. Miasto było wyjątkowo starannie i pięknie przygotowane na przyjęcie turystów – bożonarodzeniowe dekoracje i motywy były obecne na każdym kroku. Pamiętam, że zaczęliśmy dzielić się opłatkiem, gdy zapaliła się pierwsza gwiazdka – ogromny neon nad miastem.

Tym razem wybraliśmy Dahab na półwyspie Synaj, w zatoce Akaba. Nazwa miejscowości oznacza „złoto” i pochodzi od charakterystycznego koloru piasku miejscowych plaż a może – jak sądzą niektórzy – od złotego koloru nieba o zachodzie słońca. Przed odlotem, w Warszawie temperatura sięgała -13 stopni. Stewardessa na pokładzie samolotu przed lądowaniem poinformowała, że na lotnisku w Tabie jest + 30 stopni. Na tę wiadomość na pokładzie rozległ się okrzyk nietłumionej radości. Po chwili jednak informację sprostowano – temperatura w Egipcie: + 15 stopni. W czasie całego pobytu jednak można było się w ciągu dnia delektować słoneczną, ciepłą, choć wietrzną, pogodą z temperaturami znacznie przekraczającymi 20 C. Otaczał nas górski, pustynny krajobraz, a Morze Czerwone szumiało w rytm świątecznych piosenek na okrągło płynących z głośników. W hotelowym lobby przy ogromnej, rozświetlonej choince stała pokaźnych rozmiarów figura uśmiechniętego Świętego Mikołaja w towarzystwie uroczego renifera. Muzułmańskie miasto witało swoich gości. I pomyśleć, że w jakimś miasteczku w Danii w ramach osobliwie pojętej poprawności politycznej zakazano umieszczania w miejscach publicznych choinki i innych ozdób związanych z Bożym Narodzeniem, by nie urazić uczuć religijnych mniejszości muzułmańskiej. W Egipcie najwyraźniej wyznają zasadę „twoje święto jest moim świętem”.

Hotel okazał się całkiem przyjazny dla osób z niepełnosprawnością – łagodne podjazdy, możliwość dotarcia na basen, na plażę i na stołówkę bez pokonywania schodów, łazienka standardowa, ale przestronna. Piękna rafa była już tuż przy hotelu. Marek codziennie robił mnóstwo zdjęć pod wodą. Różnorodność, piękno i tajemniczy urok tego świata uwiódł już wielu. Niedaleko Dahabu znajduje się mekka nurków – Blue Hole. Oglądaliście film „Wielki błękit” Luca Bessona? Właśnie tu nakręcono wiele scen. To opowieść o przyjaźni i rywalizacji dwóch nurków oraz o poszukiwaniu ucieczki od rzeczywistości w morskich głębinach. Idealna sceneria, choć wiszące na pobliskich skałach tabliczki z nazwiskami (są i polskie) przypominają, że nie wszystkim udało się wynurzyć z „niebieskiej dziury”. W 2005 roku Nuno Gomes pobił tu rekord głębokości – zszedł na głębokość 318,25 metrów! W tym przedsięwzięciu pomagali mu m.in. Polacy.

W Wigilię od rana czuło się wyjątkową atmosferę. Przy hotelu postawiono ogromny namiot, w którym przygotowywano uroczystą kolację. Pracownicy pozdrawiali nas słowami „Merry Christmas”, świąteczny nastrój czuło się na każdym kroku. Po zmroku rozścielono długi dywan, wzdłuż którego paliły się światełka wskazujące drogę do miejsca naszej wieczerzy. Namiot wykonany był z tkaniny w typowe dla sztuki islamu wzory, ale wnętrze udekorowano już mnóstwem kolorowych lampek, bombkami , łańcuchami i wstążkami głównie w biało-czerwonych barwach. Przywitała nas menedżerka hotelu (Belgijka), po czym z głośników rozległo się „White Christmas”. Nielicznych Polaków można było poznać po tym, że dzielili się opłatkiem. Wzruszający moment, szczególnie na obczyźnie. Wyjątkowo eleganccy tego wieczoru kelnerzy z uśmiechem spełniali życzenia turystów. Ale największym zaskoczeniem był wystrój bufetu i wyszukane menu – choinki z czekolady, domki z piernika, postacie o najdziwniejszych kształtach i barwach (wszystko jadalne), ozdoby z owoców. Większość z nas najpierw fotografowała, bo trudno było zabrać się za „niszczenie” tych cudeniek bez wcześniejszego uwiecznienia. W menu było kilka rodzajów sushi, krewetki, kalmary, indyk. Bardzo świątecznie, choć inaczej niż w Polsce. Wieczór zakończył się pokazem utrzymanym w typowo arabskim stylu. Głównym punktem programu był taniec brzucha.

Następnego dnia, o czwartej rano wyruszyliśmy na wycieczkę do Jordanii, do Petry. Najpierw pojechaliśmy autokarem do przejścia granicznego w Tabie, gdzie wsiedliśmy na prom. Trap był zbyt wąski, bym mogła przejechać wózkiem. Szybko go rozmontowano i przeniesiono mnie na pokład. Po godzinie byliśmy w Akabie. Pierwsze wrażenie po zejściu na ziemię jordańską to wyjątkowy porządek i czystość, co nie jest tak powszechne w krajach arabskich. O tym, gdzie jesteśmy przypominały też portrety króla Jordanii Abdullaha II i jego żony, królowej Rani, która znana jest nie tylko ze swojego zaangażowania w działalność społeczną, ale i z niezwykłej urody. Po załatwieniu formalności wizowych spotkaliśmy się z naszym jordańskim przewodnikiem -Samirem, mówiącym zaskakująco płynną polszczyzną. Poinformował nas, że do Petry mamy ok.140 km. Żegnaliśmy Akabę – jedyny port i prężnie rozwijający się kurort, by już wkrótce zobaczyć skaliste góry i wąwozy pustyni Wadi Rum. Dzień Bożego Narodzenia jest dniem wolnym od pracy w Jordanii, choć chrześcijanie stanowią zaledwie 6 proc. populacji, ale – jak powiedział Samir – „my tu się szanujemy, składamy sobie życzenia i kondolencje”.

I jesteśmy w Petrze. Po sprawdzeniu biletów wchodzimy do skalnego miasta, jednego ze współczesnych cudów świata. Zostało zbudowane przez Nabatejczyków, arabski lud, który osiedlił się w południowej Jordanii ponad dwa tysiące lat temu. Właśnie tędy przechodził szlak mirry i kadzidła, więc czerpali zyski z nakładanych na kupców opłat, ze sprzedaży wody, etc. Byli bardziej biznesmenami niż wojownikami. Petra jest przykładem niezwykłej kultury, bogatej architektury i wyrafinowanego stylu życia. Od czasu arabskiego podboju przez Saladyna w XII wieku miasto było zapomniane i opuszczone,. Zostało na nowo odkryte w 1812 roku. przez Szwajcara Johanna Burckhardta. W tej malowniczej scenerii kręcono finałowe sceny do filmu „Indiana Jones – ostatnia krucjata”. W Petrze najpierw trzeba pokonać wysoki wąwóz ciągnący się na długości ok. 2 km. Samir zapytał, czy wózek wytrzyma. Wytrzymał. Ja też. Można tę trasę pokonać również bryczką, na wielbłądzie lub na koniu. Cały czas było lekko z górki, więc dałam radę. Po drodze mijaliśmy pozostałości świątyń, grobowce, rzeźby przedstawiające amazonki i lwy, akwedukty wodne. Piasek i silny wiatr wpisywały się w ten krajobraz ze szczególną mocą. Jakby duchy przeszłości dopominały się o należyte im prawo do obecności w tym miejscu… Z ciemnego wąwozu wychodzi się wprost na rozświetloną, dwupoziomową fasadę. tzw. Skarbca Faraona. W tym miejscu Samir poprosił, byśmy się zatrzymali i przygotowali na chwilę, gdy nasze marzenie zacznie się spełniać. Przyjechaliśmy przecież po to, by zobaczyć to monumentalne miejsce, znane nam dotąd ze zdjęć i filmów. I rzeczywiście, już przez sam kontrast robi niezwykłe wrażenie. Kolumny nadają majestatycznej budowli lekkości. Szczegóły architektoniczne świadczą o niezwykłym kunszcie artystów i budowniczych. Dokładnie nie wiadomo, do czego służył ten obiekt, choć najnowsze badania sugerują, że mógł to być grobowiec. Beduini uważali swego czasu, że był to skarbiec. Nie znaleziono żadnych kosztowności, ale Petra sama w sobie okazała się skarbem, a od 1985 roku znajduje się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. Podobnie jak wielu ludzi, i ja długo przyglądałam się temu cudowi architektury, nie dowierzając, że tu jestem. Petra to rozległy teren, a droga stawała się już coraz bardziej piaszczysta. Marek poszedł dalej z grupą, a ja zatrzymałam się przy zadaszonym straganie z pamiątkami. Obserwowałam życie współczesnej Petry – targowanie się, wielojęzyczny tłum, ciekawość lub zmęczenie turystów… Powrotna droga pod górkę już nie byłaby tak prosta do pokonania, więc zdecydowałam się na jazdę dwukołową bryczką. Woźnica gnał, co koń wyskoczy, a mnie mimo woli przypomniała się scena wyścigu rydwanów z filmu „Ben Hur”. Szczęśliwie przeżyłam tę ostrą jazdę. Przy wejściu czekałam na powrót grupy. Co chwila ktoś oferował pomoc lub życzliwie pozdrawiał. Jordania zrobiła na mnie niezwykle pozytywne wrażenie. Do Egiptu wracaliśmy bardzo zmęczeni, a nasze ubrania ( a jeszcze bardziej mój wózek) pokryte były rdzawym, pustynnym pyłem. Zabieraliśmy Petrę ze sobą. Zostanie w naszej pamięci na zawsze.

Ostatnie dni w Egipcie spędziliśmy na korzystaniu ze słońca i plaży. Wieczorami jeździliśmy hotelowym busem na miejscowy bazar, mijając po drodze optymistyczne przesłanie: Live, Love, Laugh („Żyj, Kochaj, Śmiej się”- napis z kwiatów na skale).Kierowca za każdym razem przy wjeździe i opuszczaniu hotelu musiał pokazywać przepustkę, a po drodze mijaliśmy kilka checkpointów. Policja turystyczna jest obecna na każdym kroku. Wejście na bazar zdobił napis: Come as a guest, go as a friend, co można przetłumaczyć jako: „Wchodź jako gość, spaceruj jak przyjaciel”. Targowanie się, zapach przypraw, wzajemne zaciekawienie, czyli wszystko to, co stanowi nieodzowny koloryt arabskiego miasta. jest tu obecne.
I tym razem opuszczaliśmy Egipt z przekonaniem, że chcemy wrócić. Inshallah („Jak Bóg pozwoli”) – jak mawiają Egipcjanie.

Zobacz galerię…

Lilla Latus

fot.: Marek Hamera

 

 

 

Udostępnij

Zachęcamy do zapisania się do Newslettera

Przeczytaj również